W milczeniu, czyli recenzja "Gdyby ulica Beale umiała mówić"

  • Data publikacji: 23.02.2019, 15:30

Barry Jenkins zawitał do Hollywood w iście filmowym stylu, zdobywając Oscara w kategorii Najlepszy film za Moonlight. Na pytanie czy produkcja ta była jednorazowym fajerwerkiem, czy też zapowiedzią czegoś więcej odpowiedzieć miał jego nowy obraz Gdyby ulica Beale umiała mówić.

 

Podobnie jak w przypadku poprzedniej produkcji, tak i tutaj jednym z wiodących tematów tej opowieści jest kwestia rasy. Nie powinno to nikogo dziwić, ponieważ Gdyby ulica Beale umiała mówić jest adaptacją książki Jamesa Baldwin, jednego z najbardziej zaangażowanych twórców afroamerykańskich,  który nie bał się o nierównościach mówić dosadnie i głośno. Punktem wyjściowym tej historii jest para Tish i Alonza zwanego Fonnym, młodych czarnoskórych, którzy chcieliby zwyczajnie żyć z dnia na dzień – pracować, wynająć mieszkanie i cieszyć się sobą.

 

Na drodze tej  przyziemnej sielanki staje oskarżenie Fonny’ego o gwałt. Od początku jako widzowie jesteśmy świadomi, że nie dopuścił się tego czynu, tymczasem widmo skazania jest więcej niż prawdopodobne. Sytuacja być może brzmi kuriozalnie, ale w danym okresie dziejów, i zresztą nie tylko wtedy, używanie czarnoskórych jako bezbronnych kozłów ofiarnych wcale nie należało do rzadkości.

 

 

Myliłby się jednak ten, kto powiedziałby, że to film przede wszystkim o niesprawiedliwości i nierówności. Kwestie te są tu jak najbardziej zaznaczone, ale gdybym miał pokusić się o motyw przewodni tej produkcji, brzmiałby on – miłość. Uczucie jakie dzielą między sobą młodzi, którzy znają się praktycznie od zawsze. Fascynująco spogląda się na przyjaźń, która zmienia się w coś więcej. Przemianę z dziewczyny w kobietę, a chłopca w mężczyznę. Coś, czego nie są w stanie zredukować nawet więzienne kraty, a przy tym całość nie popada w mdłą cukierkowość. Jest w tym związku magia chwili, coś ulotnego, co udało się Jenkinsowi uchwycić.

 

Wielki wpływ na odbiór tej historii ma z pewnością sposób, w jaki jest prezentowana. Często i swobodnie z teraźniejszych wydarzeń wypływa w przeszłość, żongluje wątkami, które umiejętnie się ze sobą zazębiają. Pozwala na umiejętne poznanie postaci, ich kolejnych obliczu i skondensowanie emocji wraz z upływem czasu. Ciekawe są także priorytety reżysera, którego nie interesują sądowe batalie, ale choćby chwila spotkania dwóch oddanych przyjaciół. Wydaje się to dziwnym wyborem, ale okazuje się emocjonalnym strzałem w dziesiątkę. Rozmowa z "poklepywania po plecach" przeistacza się w bardziej refleksyjne tony, a świadomość, że niechybna nemezis tkwi tuż za rogiem skręca wnętrzności z niepokoju.

 

Wszelkie detale znakomicie odznaczają się w obrazie, który ma w sobie wiele charakterystyczny cech, jakie mogliśmy ujrzeć w Moonlight. Umieszczenie postaci w centrum, zbliżenia na twarze przepełnione emocjami, miękkie oświetlenie - to wszystko ma swój wyraz podczas projekcji, a znakomicie dopełnia to ścieżka dźwiękowa, tylko pozornie brzmi niczym wykradziona z filmu noir. Powolna, niezwykle sugestywna, tętniąca klimatycznym jazzem. Wpada w ucho i świetnie koresponduje zE światem, w którym wystarczy chwila, by krucha równowaga mogła zostać zaburzona.

 

 

I czuć to bardzo dobrze w grze aktorskiej, w której nie ma oczywistych fajerwerków, acz wydaje się, że właśnie dlatego tak kipi w niej od emocji. Wcielający się w głównych bohaterów Kiki Layne i Stephan James wiele trzymają w sobie, rzadko przekazując niepokoje w bezpośredni sposób, często oddając je w drobnych grymasach czy spojrzeniach. Najsilniejsza wydaje się tu rola Reginy King jako matki Tish, która nie bez powodu jest jedną z oscarowych faworytek. Stanowcza, silna, przy tym jakże naturalna, w krańcowych momentach tworzy prawdziwy koncert gry aktorskiej, gdy na jej twarzy przebiegają wyrazy bólu i niespełnienia.

 

Połączenie dramatu społecznego i romansu  pod wieloma względami udało się reżyserowi, choć nie ustrzegł się on pewnych błędów. Chwilami teatralność pewnych scen może wydać się odrobinę sztuczna, a i stylizacja kadrów - w większości przepiękne, mogłyby być mniej wygładzone. Podobnie przedstawia się narracja z offu odnosząca się generalnie do rasizmu, w której pojawiają się zdjęcia ukazujące bestialskie traktowanie czarnoskórych obywateli. Im bliżej końca, tym łatwiej te fragmenty zrozumieć, acz wydaje się, że powinny być bardziej wplątane między słowami niż ukazane wprost.

 

Gdyby ulica Beale umiała mówić może nie jest filmem idealnym, ale dla mnie jest największą niespodzianką oscarowej stawki. Barry Jenkins pokazał, że umie kręcić kino, które nie tylko jest kolejną odsłoną społecznej dyskusji na temat rasy, ale także opowieścią o miłości dwojga ludzi, która nawet w tak niewdzięcznych czasach i chwilach zwątpienia pozwala z optymizmem patrzeć w przyszłość.

 

Ocena 8/10