Gem, set i mecz, czyli ''Córka trenera" - recenzja

  • Data publikacji: 08.03.2019, 07:45

Zapewne gdyby przejść się po ulicy i zapytać: "Kim jest Łukasz Grzegorzek?" - mało kto znałby na to pytanie odpowiedź. Wielka szkoda, bo twórca niedocenionego Kampera to jeden z tych reżyserów, którzy obrali własną, godną pochwały, drogę, czego wyrazem jest także Córka trenera.

 

Kręcąc ten film, Grzegorzek odwołał się do własnych przeżyć, sam także próbował swoich sił w tenisie i patrząc na to, co widać na ekranie, nie dziwi, że zdecydował się swoimi obserwacjami podzielić. Komu sport ten kojarzy się z sukcesami Agnieszki Radwańskiej, może być cokolwiek zaskoczony, widząc losy Wiktorii oraz jej ojca i trenera zarazem, którzy wspólnie są tak daleko od blichtru wielkich turniejów, jak to tylko możliwe.

 

O fleszach i walizkach pieniędzy należy zapomnieć na samym starcie, są za to amatorsko-swojskie turnieje, setki kilometrów do pokonania, noclegi w podrzędnych hotelach i na okolicznych biwakach. Splendoru za grosz, za to katorżnicze treningi i spięcia między ojcem i córką,  z których każde zdaje się mieć inne priorytety. Sport dla wybranych ukazany z jakże przyziemnej i interesującej strony.

 

 

Mówiąc wprost – tenis jest tu ważny, ale w żadnym razie najważniejszy. Od samego początku wybija się tu zależność między rodzicem a dzieckiem, z której płynnie przechodzimy do poziomu mistrza i ucznia. Nie dziwią pojawiające się konflikty i trudności w komunikacji. Na pierwszy plan wychodzi tu pytanie, które równie dobrze zadać mogłaby tytułowa córka - jesteś bardziej tatą czy trenerem?

 

Napięcie między dwoma silnymi osobowościami narasta stopniowo, a kiedy do duetu dołącza obiecujący tenisista Igor, robi się jeszcze ciekawiej. Zarówno z jednej, jak i drugiej strony napotyka on na pokusy – piękna dziewczyna, która zdaje się być nim zainteresowana, ale też mentor i trener, którego na dotychczasowej drodze tak bardzo mu brakowało. Mamy więc do czynienia ze ściśle splecioną pajęczyną zależności, która coraz bardziej ogranicza ruchy bohaterów.

 

Wszystko to dzieje się w nader urokliwej, prowincjonalnej scenerii. Nie potrafię wyrazić, jak miło było mi odetchnąć od wielkomiejskiej tkanki, którą tak mocno wpycha się w rodzime kino na co dzień. Atmosfera może i zdaje się odrobinę senna, ale w żadnym razie nie jest ona wyzbyta z emocji, a wielka w tym zasługa znakomitego castingu. Debiutantka Karolina Bruchnicka to istny kameleon, potrafi ze zranionej dziewczyny przeobrazić się w świadomą swojej wartości kobietę. Niejednoznaczna, złożona, intrygująca, znakomicie drobnymi gestami przyciąga do siebie oko kamery. Króluje tu jednak Jacek Braciaka, czujący się w roli opiekuna z ogromnymi ambicjami wprost znakomicie. Jego kwestie przecinają powietrze niczym ostrza, a mimo zamordystycznego podejścia - można odnaleźć w nim nieoczekiwane ciepło.

 

 

Spogląda się na ten obraz z tęsknotą, bo nawet jeśli dramaturgicznie ma chwile zawahania, to i tak w rodzimej rzeczywistości przypomina twór z innego świata. Kino drogi w duchu Alexandra Payne’a, przypomina też po części niedoceniany Mój rower w reżyserii Piotra Trzaskalskiego. Z przyjemnością spogląda się na wielkie problemy w małej skali, które można przełożyć na codzienne przeżycia. Ambicje rodziców, które przewyższają chęci i możliwości dzieci. Pragnienie pomocy naszej pociesze, która nieoczekiwanie może przerodzić się w krzywdzącą obsesję.

 

Wśród dramatycznych tonów nie brakuje lekkości i humoru, który w odpowiednich momentach wywołuje salwy śmiechu. Piotr Żurawski, choć pojawia się na chwilę, pozostawia po sobie trwały ślad, rozbrajając swoją hipisowską "stylówą" i niecodziennym podejściem do życia. Kapitalny wycinek komizmu, a tych mrugnięć jest więcej - wszystkie wprowadzane ze swadą reżysera, który wie, co robi i nawet mała ilość dni zdjęciowych czy dziurawy budżet nie jest go w stanie zatrzymać.

 

Córka trenera to w moim przekonaniu obraz, którego rodzime kino bardzo potrzebuje, ale nie jestem pewien czy zostanie przez widzów doceniony. W zalewie medialnych i miałkich komedii romantycznych czy produkcji Vegi napędzanych stosem pieniędzy, film Grzegorzka po prostu nie ma szans zaistnieć. Wielka szkoda, bo to kameralne kino, skupione na zupełnie innych tematach i wartościach, które pokazuje, że mniej znaczy więcej. Jest w tym filmie lekkość, serducho i chęć opowiedzenia wartościowej historii bez zbędnych fajerwerków. Po Kamperze to kolejny dowód na to, że kino niezależne rozbraja napędzane medialnym blichtrem kolosy na łopatki i to nawet jeśli nie jest produkcją idealną. Za to jest opowiedziana z uczuciem, konsekwencją i szacunkiem do widza, obiecuje słodko-gorzką podróż, w której czasem jest słońce, czasem deszcz, ale zawsze też emocje, które mają znaczenie.

 

Ocena - 7/10