W oparach chaosu, czyli "Ciemno, prawie noc" - recenzja

  • Data publikacji: 28.03.2019, 12:48

Borys Lankosz to bez wątpienia jeden z najbardziej utalentowanych polskich reżyserów. Kiedy światło dzienne ujrzała wiadomość, że wyreżyseruje film na podstawie Ciemno, prawie noc, można było zacierać ręce. W końcu świetnie rokujący twórca, mający za materiał nagrodzoną Nike książkę, to obietnica rozrywki na wysokim poziomie.

 

Zastrzegam już na samym wstępie, że nie miałem wcześniej do czynienia z dziełem Joanny Bator. Świadomie postanowiłem podejść do seansu bez żadnej wiedzy i sprawdzić, jak obraz broni się sam w sobie. Główną bohaterką tej opowieści jest Alicja Tabor, która wraca do rodzinnego Wałbrzycha. Jej głównym celem jest napisanie reportażu o zaginionych dzieciach, co staje się punktem wyjścia dla wielu pobocznych wątków. W grę wchodzić będzie odkrywana stopniowo przeszłość Alicji, a także burzliwa historia miasta.

 

Brzmi to niezwykle intrygująco i pierwsze minuty zdają się to potwierdzać. Ogromne wrażenie robią zdjęcia Marcina Koszałki, który popisał się pierwszorzędną operatorką. Zawarty w obrazie mrok, sugestywność, swego rodzaju niepokój, tworzą namacalne napięcie. Klaustrofobia jest wszechobecna, a zagrożenie zdaje się tkwić za rogiem. Dźwięk misternie dopełnia utkaną wizję świata przedstawionego, tworząc pobudzające wyobraźnie połączenie.

 

I kiedy wizja kinematograficznej wspaniałości obleka w pełni, pojawiają się słowa, a wraz z nimi pierwsze rozczarowania. Okazuje się bowiem, że nawet mając znakomitych aktorów i  obiecujący materiał źródłowy, można się w tym bogactwie zatracić. Trudno odnieść inne wrażenie, widząc, jak bardzo Lankosz chciałby zostać kolejnym Bergmanem czy Tarkowskim. Jak sili się, by stworzyć sceny pamiętne. Konstrukcje zawieszone między przeciwstawnymi stanami emocjonalnymi, które upadają pod ciężarem nieumiejętnej realizacji.

Pozornie główną bohaterką jest tu Alicja Tabor. Jednak patrząc na jej poczynania, można odnieść inne wrażenie. Bardziej niż siłę napędową, przypomina ona biernego przewodnika. Marionetkę pozbawioną realnego znaczenia. Choć jest reporterką, ma nieszczególny dryg do odkrywania historii. Te zdają się przychodzić do niej same, co nie tyle wynika z nadzwyczajnych instynktów śledczych, ile z wskazań nieudolnego scenariusza. 

 

Wiele dałoby się jakoś usprawiedliwić, ale zmarnowania aktorskiego potencjału uzasadnić nie sposób. Magdalena Cielecka robi co może, choć do grania ma tyle co nic. Trela i Fronczewski zdają się nagrywać audiobooki, bądź wpadać w bardzo teatralną manierę, która może i pasuje do Szekspira, ale tutaj razi sztucznością. Kolak próbuje, stara się, ale jej także brakuje materiału do pracy. Jednak największe zaniechanie to odstawienie Ogrodnika i Dorocińskiego na boczny tor. Wtłoczenie ich w postaci nakreślone grubą krechą, mdłe i zwyczajnie bezbarwne. 

 

Szkoda całości tym bardziej, że był tutaj potencjał na wstrząsającą i wieloznaczną historię. Punktem wyjścia są zaginione dzieci, ale powstaje od tego wiele interesujących rozgałęzień. Temat nienależycie wspieranych placówek publicznych, takich jak domy dziecka. Umarłe za życia miasta, o których wszyscy zdali się zapomnieć. Niezabliźnione rany powojenne, które jeszcze długo będą o sobie przypominać. Patologia współczesnego wychowania, w którym pieniądze za dziecko się należą, ale mało kto sprawdza, czy rzeczywiście dba się o nie tak jak należy. Do tego jeszcze pedofilia, która wyrasta na potworną plagę współczesności.

Po części może Lankosza usprawiedliwić to, że widoczna na ekranie produkcja wygląda na mocno pociętą. Trudno nie odnieść wrażenia, że wyjęto z produktu końcowego wiele scen, które mogłyby wyjaśnić pewne poczynania bohaterów. Wydaje się, że co najmniej pół godziny więcej zdałoby się wszystkim na korzyść i pozwoliło płynnie wyjaśnić pewne aspekty. Wyeliminować widoczny chaos, w którym trudno się połapać. 

 

Jedyna groza jaka płynie z projekcji to ta, jak nienaturalnie można przedstawić złożoną opowieść, wciskać na siłę wątki, prezentując je w nieszczególnie przemyślanych skrótach i pozbawić więzi z główną bohaterką, która co chwilę wybudza się, ze strasznych (w zamyśle) snów i beznamiętnie podąża po wybojach scenariusza. Wszystko jest tu rwane, nienaturalne i razi sztucznością.

 

Trudno uwierzyć, że Ciemno, prawie noc nakręcił Borys Lankosz. Reżyser tak świetnie prowadzący aktorów, umiejętnie przenoszący literaturę na ekrany. Pomijając znakomity obraz i dźwięk, wszystko poszło tu nie tak, jak powinno. Tragedie historii i współczesności rozmywają się w chaotycznej narracji. Aktorzy popadają w przesadę, choć często nie pomaga im sam tekst. Widać, że ktoś chciał tu stworzyć wielki, artystycznie spełniony film. Ostał się jednak przerost formy nad treścią i stracona szansa na świetne kino.

 

Ocena 4/10