Schyłek pewnej epoki, czyli "The Highwaymen" - recenzja

  • Data publikacji: 04.04.2019, 19:58

Kojarzycie Bonnie i Clyde’a? Pewnie, że tak. Trudno zapomnieć o damsko-męskim duecie, który obrósł mitem. No dobrze, a pamiętacie stróżów prawa, którzy zatrzymali ich mordercze zapędy? Tutaj odpowiedź przestaje być tak oczywista, prawda? Na szczęście to nic straconego, bo drugą stronę barykady możemy poznać w nowym filmie Netflixa, czyli The Highwaymen.

 

Reżyserii filmu podjął się John Lee Hancock, którego możecie kojarzyć chociażby z Ratując Pana Banksa czy McImperium. Mamy więc do czynienia z twórcą doświadczonym, jeśli chodzi o filmy bazujące na biografiach. Jakby tego było mało, funduszy raczej nie mogło zabraknąć, skoro produkcją zajął się Netflix. Dodajmy do tego duet Harrelson i Costner, a oczekiwania względem wysokiej jakości filmu, są więcej niż uzasadnione.

 

Właśnie w tym miejscu powinniśmy się zatrzymać. Jeśli oczekujecie akcji pędzącej na złamanie karku, pościgów, wybuchów i tym podobnej sieczki – trafiliście pod zły adres. Historia przybliżająca byłych Strażników Teksasu, czyli Franka Hamera i Maneya Gaulta, to zupełnie inna opowieść. Obaj panowie mają swoje lata, najlepsze raczej już za sobą. Mimo to, stają się asem w rękawie, który ma ukrócić zbrodniczy proceder.

Bonnie i Clyde to duet, który obrósł legendą. Dla ludzi żyjących w tamtych czasach, tandem ten przypominał bardziej gwiazdy rocka, niż niebezpiecznych przestępców. Zadziwiające, że osoby pozbawiające życia bez krzty wyrzutów sumienia, stały się dla wielu obiektem westchnień. Spełnieniem marzeń o beztrosce i nieposkromionej wolności. Trzeba to wiedzieć, by zdawać sobie sprawę, jak trudne zadanie stawało przed śledczymi. Walczyli nie tylko z zabójcami, ale też z opinią publiczną, która często stawała po niewłaściwej stronie sporu.

 

Hancock w swojej wizji jest tak daleki od efekciarstwa, jak to tylko możliwe. Nie próbuje ukazać na ekranie herosów, ale ludzi z krwi i kości, którzy próbują robić to, co słuszne. Może i nie są już w stanie dogonić uciekiniera na własnych nogach, ale mają ogrom doświadczenia, by w końcu doprowadzić kogo trzeba przed oblicze sprawiedliwości. Nie marzą o nagłówkach w gazetach, ani sławie. Po prostu chcą położyć kres zbrodni.

 

Co warto zaznaczyć, nie są to bohaterowie nieskazitelni. Ich przeszłość jest tyleż chlubna, co niejednoznaczna. Słysząc pewne opowieści, czy skrawki rozmów, trudno nie mieć pewnych wątpliwości. Nie zastanawiać się czy kojarzeni z prawem protagoniści także nie mają na swoim sumieniu wielu grzechów. Ten moralny rozdźwięk jest jednym z ciekawszych motywów. W końcu to mordercy są hołubieni jak zbawcy, a kto wie, czy ich pogromcy sami nie zapuszczali się w stronę bezprawia.

Jak już wspomniałem, akcji na złamanie karku tu zwyczajnie brak. Jest za to staroszkolna, policyjna robota. Często mozolna i frustrująca. Chwytanie się najdrobniejszych tropów, które mogą być kolejną ślepą uliczką. Z jednej strony widać, że to tradycja ciężkiej pracy i konsekwencji. Z drugiej, trudno nie zauważyć, że świat się zmienia, choćby spoglądając na zbieranie dowodów przez FBI. Pod pewnymi względami to schyłek pewnej epoki, w której sama dedukcja i krytyczne myślenie mogły doprowadzić sprawę do pomyślnego finału.

 

Skupienie się na realnych aspektach śledztwa ma wpływ na przystępność produkcji, która jest dość nierówna. Miło spojrzeć na pracę strażników bez upiększeń. Jednak tempo, jakie z takiego podejścia wynika, jest zwyczajnie zbyt statyczne. Zdarzają się momenty gdy uwaga względem wydarzeń się rozmywa i aż prosi się, by w tym staromodnym podejściu namieszać. Hancock to sprawny rzemieślnik, który nie ma specjalnego zmysłu do inscenizacji. Chwilami prosi się o zmianę perspektywy, niestandardowe ujęcie, czy wprowadzenie jakiegoś ładunku dynamiki. Tymczasem historia od początku do końca płynie ściśle określonym torem, co ma swój urok, ale niesie z sobą odczuwalne konsekwencje.

 

Bardzo ciekawie prezentują się za to konteksty, na jakie można się natknąć podczas projekcji. Nie tylko w obrębie zmieniającej się pracy kryminalistycznej, ale także w zakresie obyczajów. Mocne wejście mediów papierowych w tabloidyzację. Zanik moralności, gdy świeżo po zabójstwie, ktoś oferuje wywiad stróżowi prawa za grube tysiące. Nagłówki żerujące na horrorze i tworzące na jego podstawie trendy. Nie bez powodu kobiety robiły wszystko, by upodobnić się do Bonnie. Wielotysięczne tłumy na pogrzebie upiornego duetu także nie pojawiły się przypadkowo.

Pod pewnymi względami można się tu doszukiwać wspomnienia męskiego świata, którego już nie ma. Bardzo dobrze do takiej narracji pasuje pani gubernator, która pociąga za wszystkie sznurki. Również żona Franka Hamera przedstawiona jest jako przebojowa pani domu, którą stać na kupno nowiutkiego auta. Rzeczywistość twardych jak skała facetów, wyraźnie odchodzi tu w niepamięć. Walka o sprawiedliwość Hamera i Gaulta, jawi się niczym ostatni skalp końca pewnej epoki. 

 

The Highwaymen nie jest w żadnym razie obrazem wybitnym. To solidne rzemiosło, które nieźle się ogląda. Harrelson i Costner wciąż mają to coś, nawet jeśli scenariusz nie daje im zbyt wielkiego pola do popisu.  Hancock nie koloryzuje i zagląda pod skórę czasów, jakie przyszło mu zaprezentować, co bez wątpienia jest największą siłą tej produkcji. Opowieści o niepowstrzymanych zmianach, które mogą zarówno skierować moralność na mieliznę, jak i otworzyć oczy na zmianę warty w kontekście codziennych parytetów.

 

Ocena – 7/10