Powrót do nieudolnej przeszłości, czyli "Hellboy" - recenzja

  • Data publikacji: 17.04.2019, 12:48

Może trudno w to uwierzyć, ale właśnie minęło piętnaście lat od premiery Hellboya w wydaniu Guillermo del Toro. Czy nie wspaniale byłoby ujrzeć na ekranach część trzecią, wieńczącą niedoceniany dyptyk? Może i tak, ale ktoś doszedł do innego wniosku. W związku z tym, mamy do czynienia z zupełnie nowym Hellboyem, odcinającym się od poprzedników.

 

Przyznaję, trudno mi podobną decyzję zaakceptować, mając w pamięci chociażby Złotą armię. Meksykański twórca widocznie się w swoich wizjach rozkręcał, ale zamiast kredytu zaufania, musiał pogodzić się z końcem komiksowej przygody. Nowe spojrzenie na serię miał zaoferować Neill Marshall. Twórca kojarzony ostatnimi czasy z reżyserią Gry o tron, który miał wprowadzić cięższe, bardziej makabryczne klimaty.

 

W teorii nie był to najgorszy pomysł. Potencjał na taką koncepcję, jak najbardziej był tu obecny, a dzięki kategorii R, podobnie jak w wypadku Logana, nie trzeba było godzić się na półśrodki. W praktyce, prędko okazało się, że ten przyzwoity punkt wyjścia, to zaledwie jeden z wielu pomysłów, jakie możemy ujrzeć na ekranie. Powiedzieć, że w związku z tym narodził się chaos, to nie powiedzieć nic.

 

 

Jeśli istnieje myśl przewodnia podczas oglądaniu tego filmu, to brzmi ona – Co tu się właśnie stało? Począwszy od pierwszych minut i walki na ringu Nacho Libre, aż do ostatniej sceny i puszczenia oka zirytowanym fanom, kręci się karuzela pełna niezręczności. Elementy dramatyczne wywołują niezamierzone salwy śmiechu, a efekty komputerowe cofają w czasie o co najmniej dekadę.

 

Szumnie ogłaszany nowy, mroczniejszy kurs, ma tu niezwykle płaski wymiar. Reżyser nie tyle buduje tu klimat, co zwyczajnie rzuca flakami, krwią i kończynami na prawo i lewo. Daleko temu do tańca śmierci znanego z Logana. Dominuje za to prymitywizm wizualny i tanie epatowanie okropnościami na wzór kina gore, zupełnie wyprane z jakiegokolwiek wdzięku. Nie lepiej jest w warstwie dialogowej, gdzie "fucki" lecą w praktycznie co drugim zdaniu, ale siły wyrazu w tym za grosz. Bliżej tu do retoryki osiedlowej przeciętnego dresika, niż dosadnego, mięsistego języka.

 

Nie pomaga też warstwa wszechobecnego kiczu, który wymyka się spod kontroli. Spójrzmy chociażby na takiego Świniołaka. Naprawdę, mamy tu takie indywiduum. Przypomina materiał na kiepski cosplay, ewentualnie dzika po wypiciu kilku kociołków magicznego napoju za dużo. Ani to straszne, ani śmieszne, za to zdrowo wymuszone. Podobnie jak rozczłonkowana królowa krwi, Nimue. Pierwsze lepsze prowadzenie lekcji w gimnazjum, budzi o wiele większą grozę, niż Milla Jovovich w przerwie między jednym Resident Evil a drugim.

 

Niestety, to nie koniec wyliczanki ułomności. Neill Marshall bardzo chce być zabawny, ale przypomina w tym klauna w stanie głębokiej depresji. Jeśli wywołuje uśmiech, to niezamierzenie. Czasem wstrzeli się jakąś pojedynczą kwestią, która wszakże prędko zanika w oceanie marności. Nawet czarny humor, który wydaje się tu znakomicie pasować, często bazuje na kolejnej wciśniętej na sile inwektywie, za którą podąża zupełny brak inwencji.

 

 

Obsadowo jest po prostu przeciętnie. Najmniej można zarzucić odtwórcy głównej roli, który robi co może, żeby wlać trochę uroku w ciosaną grubą krechą postać. David Harbour używa ironii ile wlezie, korzysta z naturalnej charyzmy i sprawia, że nawet jeśli charakteryzacja kuleje, można tego piekielnego pomiota polubić. Nieźle radzi sobie także Ian McShane. Nie tyle wynika to z ciekawej konstrukcji postaci, co aktorskich umiejętności, które przewyższają kulawy scenariusz o kilka długości.

 

Należy przyznać, że w tej kaskadzie chybionych pomysłów, zaprzeczających sobie koncepcji i powszechnej nieudolności, trafiają się godne uznania drobinki. Efekty praktyczne dają radę, szczególnie w sekwencji z Babą Jagą. Jazda bez trzymanki w domu na kurzych nogach, przypomina wariację rodem z Labiryntu Fauna(o ironio…), która o kilka klas przewyższa całą resztę. Także finalna forma Hellboya, ma tu w sobie coś z piekielnego zakapiora, który przydałby się tu już na starcie.

 

Cóż, nie ma co dłużej strzępić pióra. Chciałoby się jedynie zatrudnić kogoś z Faktu do chwytliwego nagłówka, który zawarłby w sobie widoczną na ekranie degrengoladę. Nie udało się tu prawie nic, a lawina uchybień mogłaby toczyć się w nieskończoność. Hellboy to po prostu zły film. Jeden z kandydatów na najgorszą produkcję bazującą na komiksie, powstałą w dwudziestym pierwszym wieku. Potencjał spartaczony na całej linii, pokazujący, że Neill Marshall może serial nakręcić umie, ale od filmów powinien trzymać się z daleka.

 

Ocena - 3/10