Wysypisko dla scenarzystów, czyli "Smętarz dla zwierzaków" - recenzja

  • Data publikacji: 10.05.2019, 16:06

Stephen King to prawdziwa fabryka pomysłów, z której Hollywood korzysta bez liku. Nie raz i nie dwa powraca do zrealizowanych wizji króla grozy, by opowiedzieć je na nowo. Ostatnimi czasy było tak z To, zaś na fali jego sukcesu kolejną szansę dostał Smętarz dla zwierzaków.

 

Muszę przyznać, że byłem bardzo ciekawy, jak twórcy poradzą sobie z ukazaniem tej powieści na ekranie. Wszystko dlatego, że Smętarz dla zwierzaków czy w innym tłumaczeniu Cmętarz zwieżąt, to jedna z najlepszych rzeczy, jakie King nam kiedykolwiek sprezentował. Wystarczyło tylko trochę pozmieniać w scenariuszu i niepokój dręczący przez całą projekcję gotowy. Z drugiej strony, zbyt wierna adaptacja mogła bardziej zaszkodzić niż pomóc.

 

Wszystko zaczyna się od rodziny. Idealnej amerykańska familii z dwójką małych dzieci – stawiającym swoje pierwsze kroki Gage’em i starszą, ośmioletnią Ellie -  nad którymi pieczę sprawują Louis i Rachel. Poznajemy ich w trakcie przeprowadzki z Bostonu do nowego domu. Posesji na uboczu, otoczonej zewsząd lasem. Prócz niewielkiej ilości sąsiadów i ulicy po której pędzą samochody ciężarowe, nie ma tam nic, co mogłoby zakłócić szczęście rodzinne.

Tak się przynajmniej wydaje, ale szybko okazuje się, że to miejsce ma swoje sekrety. Choćby taki cmentarz dla zwierząt, znajdujący się w głębi lasu. Nie trzeba tęgich głów, by widząc ostatniego członka rodziny – kota Churcha – zdawać sobie sprawę, że stanie się on istotny dla dalszych wydarzeń. Ukochanej fobii króla horroru, małych miasteczek skrywających potworne tajemnice.

 

Kluczem do opowiedzenia tej historii są nie tyle elementy nadnaturalne, co przyziemny strach towarzyszący nam wszystkim. Obawa przed śmiercią, świadomość, że nasza droga musi mieć kres, który kiedyś nadejdzie. I nie chodzi tu tylko o nas samych, ale też naszych najbliższych. Dbamy o nich, troszczymy się, a mimo to ich życie może skończyć się w ułamku sekundy (Thanos lubi to). Twórcy pozornie wprowadzają podobne treści do swojej produkcji, ale szybko okazuje się, że zupełnie nie potrafią z nich korzystać.

 

Największym problemem tej adaptacji jest scenariusz. Zdarzają się historie, które można przełożyć w skali jeden do jednego, jak Skazani na Shawshank czy Zielona mila. Jednak to nie jedna z tych opowieści. To co działa na niwie literackiej, niekoniecznie sprawdza się na ekranie. Duet Kolsh-Widmyer pozwala sobie na odejście od materiału źródłowego jedynie pozornie, często bazując na nim, nie w tych momentach co trzeba. 

Wszelkie więzi muszą mieć czas, żeby na ekranie wybrzmieć. Tymczasem można odnieść wrażenie, że reżyserski duet bardzo się spieszył. Półtorej godziny z hakiem to zdecydowanie za mało, by pokazać pewne rzeczy i ugruntować je emocjonalnie. Trudno boleć nad stratami, kiedy nie widzimy, jak wiele znaczyły one dla bohaterów. Jakby tego było mało, zamiast przedstawić chwile bliskości na ekranie, twórcy wolą zastąpić je nieudolną ekspozycją. 

 

Montaż pewne rzeczy może ukryć, ale też uwypuklić i tu dominuje opcja numer dwa. Cięcia czasowe między zdarzeniami i pędzenie na złamanie karku do punktów zwrotnych, jest aż nadto widoczne. Boli to tym bardziej, że aktorzy spisują się nienagannie i próbują wycisnąć co tylko się da, z skrawków scen, które mają do dyspozycji. To jednak zdecydowanie za mało, przez co ich motywacje są chybotliwe, a w związku z tym mało wiarygodne.

 

Także pierwiastki wykraczające poza szkiełko i oko, sprawiły twórcom wiele problemów. Choć mowa tu o nieuchronności losu, motyw ostrzeżenia przeplata się przez praktycznie całą projekcję. Elementy grozy są oklepane. Przypominają wzorce sprzed kilkunastu lat, gdy wystarczyło wrzucić do filmu dziecko w upiornej charakteryzacji i liczyć, że jakoś to będzie. Strach nieuchronnie przeobraża się tu w groteskę, a przecież mamy do czynienia z wydarzeniami, które powinny skręcać trzewia.

Strona wizualna to jedna z nielicznych zalet tej adaptacji. Wielkie domostwo z wydającymi drażniące dźwięki piwnicami i poddaszami. Las skrywający swoje tajemnice, przystępny i podstępny zarazem. Podobnie jest z muzyką, która ma swoje niepokojące tony i wraz z dobrą inscenizacją obrazu, potrafi zbudować całkiem przyzwoitą atmosferę. Także wątek Rachel i jej zmarłej siostry się tutaj broni, choć szkoda, że nie ma satysfakcjonującego rozwiązania.

 

Szczerze mówiąc, jestem zły po seansie tej ekranizacji. To był materiał na emocjonalną bombę i został okropnie zmarnowany. Śmierć i utrata to tematy uniwersalne, które zostały tu przedstawione po łebkach. Aktorzy byli na miejscu, materiał źródłowy czekał na odpowiednie użycie, ale zabrakło osób u sterów, które miałyby wizję jak je wykorzystać. Najlepiej tę nieudolność obrazuje zakończenie, które choć miało być przewrotne, wygląda tu na tanie efekciarstwo. Idealne zwieńczenie zagubienia i braku koncepcji twórców.

 

Ocena - 4+/10