Rogen w sosie słodko-nudnym, czyli "Niedobrani" - recenzja

  • Dodał: Sebastian Sierociński
  • Data publikacji: 15.05.2019, 20:30

Amerykańskie komedie dzielą się w większości na dwa obozy: te nieco głupkowate, często oscylujące wokół tak zwanych tematów tabu oraz nieco ambitniejsze produkcje – opierające się przykładowo na elementach życia społecznego czy polityki. Long Shot stara się natomiast czerpać z obu tych źródeł i w efekcie powstaje… no właśnie.

Jonathan Levine (Cicha noc, Wiecznie żywy) opowiada historię niejakiego Freda Flarsky’ego – dziennikarza, który nawiązuje współpracę z wysoko postawioną sekretarz stanu. Relacja diametralnie różniących się charakterów ulega zmianie niczym w kalejdoskopie. Jedno jest pewne – życie obojga już nigdy nie będzie takie samo.



Temat niełatwych relacji między dwojgiem ludzi z różnych sfer był już w kinie poruszany wielokrotnie – w mniej lub bardziej udanych produkcjach. Problem w tym, że Long Shot w tym temacie nie wnosi w zasadzie nic nowego. To bardzo prosta i przewidywalna historia, a przy tym sprawiająca wrażenie nieco zmarnowanej. Bo potencjał był – i to niemały. Dwójka świetnych aktorów i naprawdę szerokie pole do zainteresowania widza najwyraźniej jednak nie wystarczyły.

Produkcja rozpoczyna się niczym typowa amerykańska komedia z Sethem Rogenem w obsadzie i te pierwsze dziesięć minut jest szczególnie mylące. Prolog nastawia nas bowiem na pełną sensacji i czarnego humoru rozrywkę przywodzącą na myśl chociażby Boski chillout czy Wieczór gier. Film błyskawicznie zmienia jednak ton i z komedii pomyłek przechodzi na historię obyczajową dwojga ludzi, którzy chcieliby żyć ze sobą, ale nie pozwala im na to otaczający ich świat. I niestety – owej transformacji nie można nazwać wybitnie udaną.



Long Shot sprawia wrażenie filmu, który nie do końca wie, w którą stronę ma się potoczyć. Są tu elementy komedii politycznej, romansu i dramatu, lecz na dobrą sprawę żadna z tych ścieżek nie została w większym stopniu rozwinięta. W efekcie otrzymujemy produkcję, z którą w zasadzie nie wiadomo, co zrobić – śmiać się, płakać, czy może wzruszać nad romantyczną historią tytułowych niedobranych? Mam wrażenie, że szanujący się twórca nie powinien stawiać odbiorcy przed tak beznadziejnym wyborem.

Jak wspomniałem wcześniej, Long Shot nie wnosi od siebie zupełnie nic nowego i praktycznie nie zaskakuje. Ta nijakość produkcji Levine’a bardzo bije w oczy, szczególnie, że po świetnej obsadzie i nie najgorszych scenarzystach (Dan Sterling – Biuro oraz Liz Hannah – Czwarta władza) można było spodziewać się filmu co najmniej z wyższej półki, a tak – otrzymaliśmy zaledwie znośnego średniaka.  

 
Jeśli chodzi o aktorstwo, tu sytuacja również nie przedstawia się kolorowo. Mamy bowiem Rogena - aktora świetnego w komediowych rolach, który ma jednak problemy z poważniejszymi występami, bo te w jego wykonaniu wciąż emanują typowo amerykańskim humorem, przez co jego postać traci na autentyczności. Szczególnie w ostatnim akcie pan Flarsky staje się typowym jegomościem prosto z amerykańskiego kina, których – osobiście – mam już na ekranie zupełnie dość.

Z drugiej strony jest świetna Charlize Theron, która bez wątpienia daje z siebie wszystko, ale scenariusz Niedobranych rzuca jej pod nogi niezliczone kłody. Postać pani sekretarz – początkowo sztywnej i ułożonej, niedługo potem zażywającej narkotyki w klubie nocnym – jest do bólu sztuczna i przerysowana. Ogromna szkoda, bo potencjał na bohaterkę i jej relacje z filmowym Fredem był wielki. Zdecydowano się jednak na klasyczny (i sztampowy) motyw wewnętrznej przemiany… Nihil novi.



Zawodzi też poziom humoru. Początkowo scenarzyści krążą niepewnie wokół śladowych ilości czarnego humoru, pokonują niepewnie kolejne akty ozdobione tu i ówdzie oklepanymi, mało zabawnymi żartami, by wreszcie wyhamować z wdziękiem nosorożca w pełnym świńskiego humoru finale (tu ewidentnie czuć rękę Rogena). I choć znajdą się tu dwie czy trzy perełki, produkcji daleko do udanej komedii, a po napisach końcowych, zamiast rozkosznego rozbawienia, czujemy jedynie niesmak.

Oczywiście, znajdą się też i zalety produkcji. W głównej mierze są to dialogi – miejscami błyskotliwe i dowcipne. I choć trafiają się one tylko w nielicznych scenach, trzeba zaznaczyć – w mniejszości, ale są! Na plus wypadły także role drugoplanowe O’Shea Jacksona Juniora i Andy’ego Serkisa. Ten drugi i tym razem był ledwo rozpoznawalny pod toną charakteryzacji. Weteran filmowej technologii motion capture jak zawsze dał wspaniały popis umiejętności aktorskich i ustanowił zdecydowanie najjaśniejszy element całej produkcji.



Long Shot nie jest filmem wybitnym, ani bardzo złym. To wyważona, spokojna produkcja, na którą skusić można się w nudny, wiosenny wieczór. Najnowszy tytuł Levine’a należy jednak do typowych obrazów na raz – do zobaczenia i zapomnienia. Bo Niedobrani nie przykują Waszej uwagi na długo i z pewnością nie sprawią, że w przyszłości zapragniecie powrócić do tego tytułu. Brakuje tu nie tylko ciepła i odrobiny humoru, ale przede wszystkim tego wyrazu, konkretnej cechy, która sprawiłaby, że Long Shot byłby wart zapamiętania. Dla mnie to tylko kolejny poprawnie wykonany film – przywodzący na myśl wspaniałą potrawę, której nikt nie przyprawił. Prezentuje się to naprawdę dobrze, ale w smaku – jest nijakie.

Ocena - 5/10

Sebastian Sierociński

Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Miłośnik kina, literatury, gier komputerowych i muzyki. Kontakt: sierocinskisebastian00@gmail.com