Impas krytycznego myślenia, czyli ”Słodki koniec dnia” – recenzja

  • Data publikacji: 15.05.2019, 20:00

Jacek Borcuch czekał kilka lat na powrót do reżyserii, ale kiedy już się nań zdecydował, zrobił to z przytupem. Nie dość, że współscenarzystą jego filmu został Szczepan Twardoch, to główną rolę zdecydowała się w nim zagrać Krystyna Janda. Z tego ekscytującego połączenia powstał Słodki koniec dnia.

 

Zaczyna się niewinnie, od imprezy na cześć głównej bohaterki – Marii Linde – polskiej noblistki, mieszkającej od kilkudziesięciu lat we Włoszech. Trudno powiedzieć, czy to przyjęcie ją cieszy. Znudzoną postawę przenikają drobne iskierki ekscytacji. Wszyscy się bawią, korzystają z uroków przyrody i wolności. Ona zawsze gdzieś w tle, wydaje się zamknięta we własnym świecie.

 

Podobne wprowadzenie do środowiska jest cokolwiek przewrotne. Świat prędko upomina się o beztroskich. Echo imigrantów jest natarczywe, a wkrótce narasta wskutek zamachu. Łatwo o polaryzację, szukanie problemu nie tam gdzie trzeba i nawóz dla skrajności. W epicentrum tych reakcji znajduje się Maria, której kontrowersyjne przemówienie dolewa oliwy do ognia.

Myliłby się jednak ten, kto uważałby, że film Borcucha żyje wyłącznie polityką. Owszem, pewne stanowiska światopoglądowe są tu wyraźnie zaznaczone. Przemykają podczas całej produkcji, kipią w napiętej rzeczywistości niewielkiego włoskiego miasteczka. Temat imigrantów jest jednym z wiodących, ale zostaje ujęty w szerszym kontekście. Współczesna historia spotyka tu z rodzimymi kwestiami sprzed lat, chociażby w wydaniu stosunku władzy do Żydów w Polsce czasów komunistycznych.

 

Powyższe kwestie mają znaczenie, acz najważniejsza jest tu Maria Linde. Kobieta sukcesu, która mimo znaczącej ilości wiosen na karku, nie ma zamiaru się ograniczać. Jeździ szybkimi samochodami, angażuje się w romans z młodszym mężczyzną. Pozornie zniechęcona, wciąż poszukuje nowych doznań. Rzadko mamy do czynienia z dojrzałymi kobietami, ukazanymi w kinie w taki sposób. Wolnymi, silnymi, pragnącymi więcej. Widzącymi w wieku nie tyle ograniczenie, co sumę doświadczeń, które należy wykorzystać.

 

Łatwo przy podobnej kreacji wpaść w karykaturę. W końcu, kto przy zdrowych zmysłach widząc kobietę po sześćdziesiątce na dyskotece, myśli – ale to jest kapitalne. No cóż, w wydaniu Borcucha jest, a wielka w tym zasługa Krystyny Jandy. Podczas seansu nie mogłem się nasycić jej obecnością na ekranie. Janda znakomicie czuje swoją postać. Nadaje jej drapieżny rys, nie tracąc przy tym wrażliwej nuty. Każdy ruch, maniera, wszystko tu znakomicie z sobą współgra. To rola petarda, która huczy w głowie jeszcze długo po zniknięciu napisów końcowych.

Nie odmawiałbym przy tym kunsztu Kasi Smutniak, która świetnie sprawdza się w roli córki głównej bohaterki. Jako Anna pieczołowicie oddaje trudne relacje z matką. Miłość splątaną z rozczarowaniem, a nawet zazdrością, tak widoczną podczas śledzenia więzi babci z wnuczką. Wypływa z tego rodzinna warstwa filmu, przedstawiona jako splot niestałych, dalekich od ideału połączeń.

 

Pod pewnymi względami można doszukiwać się w filmie Borcucha manifestu. Samo przemówienie Linde ma właśnie takie cechy. Dotyczy to zarówno Europy w fazie schyłkowej, przechodzącej kryzys tożsamościowy, ale też ludzi jako niezależnych jednostek. Istot pozbawionych własnych osądów, opierających się na pierwszych z brzegu autorytetach. Krytyczne myślenie przypomina tu egzotyczne zwierzę, które wymarło kilka lat wcześniej.

 

Wszelkie kwestie, które staram się przybliżyć, nie miałyby szansy wybrzmieć, gdyby nie spójny scenariusz. Tutaj mamy do czynienia z skryptem konsekwentnym, złożonym, a jednocześnie bardzo przystępnym. Okraszonym świetnymi dialogami, w których czuć błyskotliwość i ostrość języka Twardocha. Literacki sznyt idealnie korespondujący z tkanką filmową.

Ogromnym zaniedbaniem byłoby nie wspomnieć o znakomitej warstwie audiowizualnej. Widoki jak z pocztówki przenikają się z bardziej kameralnymi, intymnymi ujęciami. Piękne, naturalne światło, fantastycznie uzupełniają nocne mary w oparach neonowych blasków. Muzyka nie ustępuje tu ani na jotę. Melancholijna, refleksyjna, ma w sobie radości i smutki lata. Intensywnego czasu, który umyka zdecydowanie zbyt prędko.

 

Można odnieść wrażenie, że w tej produkcji wyszło wszystko i rzeczywiście trudno się do czegokolwiek przyczepić. Dla niektórych problemem może być niespieszne tempo. Także pewne nazbyt oczywiste tropy, na czele z bardzo bezpośrednim zakończeniem, mogą być rażące. Jednak nie na tyle, by w szczególny sposób zaszkodzić misternie wprowadzonej w życie konstrukcji.

 

Słodki koniec dnia bierze kilka tematów na warsztat, ale żaden z nich nie wydaje się zaniedbany. Globalne spojrzenie na współczesną politykę, portret dojrzałej nienasyconej artystki czy rodzinne więzi – każdy z tych elementów ma swój czas i szansę by wybrzmieć. Kreacje aktorskie również nie zawodzą, z brawurową rolą Krystyny Jandy na czele, a połączenie muzyki i obrazu jawi się jako wisienka na torcie pełnym smakowitości.

 

Ocena - 8/10