Trzy życzenia, czyli "Aladyn" - recenzja

  • Dodał: Sebastian Sierociński
  • Data publikacji: 28.05.2019, 10:15

Z reguły próby powrotu do kultowej, acz zamkniętej marki często okazują się zwyczajną pomyłką, również od strony finansowej. Bo choć potencjał jest ogromny, łatwo tu o powtarzalność i w efekcie – niewielkie zainteresowanie. A jak zatem jest w przypadku Aladyna? Cóż, zapraszam do lektury.

Aktorskie wersje klasycznych animacji Disneya stworzyły już sobie pewną, nie do końca pozytywną markę. Na ekrany trafiła już bowiem Piękna i Bestia czy Dumbo – oba tytuły zarabiały swoje pieniądze, ale nie można ich nazwać produkcjami z wyższej półki. Zdarzały też filmy, które zdołały obronić się i ustać na własnych nogach, jak chociażby Księga Dżungli. Jest też i Aladyn, którego nazwać można… tworem z zupełnie innej bajki.



Tytułowy Aladyn to młodzieniec trudzący się drobnymi kradzieżami. Nie jest jednak złoczyńcą, a przynajmniej nie takim rasowym. Z czystości serca nasz bohater dzieli się bowiem większością łupów z potrzebującymi. Kiedy pewnego dnia na ulicy spotyka piękną księżniczkę Dżasminę, jego życie wywraca się do góry nogami. Wszystko za sprawą nieszczęśliwego zbiegu okoliczności i pewnej magicznej lampy…

Powyższą legendę zna każdy. Tym bardziej pomyśleć więc można – cóż nowego mogą zaproponować nam twórcy? A jednak, Guy Ritchie wykrzesał z opowieści o Aladynie kilka iskier, które zaś przerodziły się w ogień porywającej historii w przepięknych ramach audiowizualnego szaleństwa. Ale po kolei.



Po filmach tego typu raczej nie powinno się spodziewać się czegoś więcej, niż tylko opowiedzenia znanej historii w przystępny sposób. Mimo to seans Aladyna to tchnienie świeżości, której tak brakowało po chociażby wspomnianej wcześniej Pięknej i Bestii. A wszystko to z subtelnym elementem dziecięcej radości i ekscytacji, której akurat po Ritchie’em się nie spodziewałem.

Aladyn to przede wszystkim oprawa wizualna, która w pełni wpisuje się w moją definicję dobrze wyglądającego filmu XXI wieku. I choć tu i tam zdarzają się wpadki (momentami niebieskie oblicze Dżina wygląda sztucznie, jak filtr Snapchata), to trudno nie zachwycić się nad pięknymi krajobrazami, których twórcy nam nie szczędzą. Jest tu więc zatłoczone miasto, które w pełni oddaje bajkowy klimat pierwowzoru, ale też spowite światłem księżyca góry i pustynne doliny robiące szczególne wrażenie podczas okraszonej pięknym motywem muzycznym przejażdżki na latającym dywanie. I o to chodzi – na Aladyna zwyczajnie patrzy się dobrze, a jeśli przy okazji jest czego posłuchać, to możemy się tylko cieszyć!



A skoro o udźwiękowieniu mowa – tu również należą się wielkie brawa. Bohaterowie nie szczędzą głosów, by uświetnić swoje przygody wpadającymi w ucho piosenkami, a akurat talentu do śpiewu nie można im odmówić. Tych stricte artystycznych elementów szczęśliwie nie jest zbyt dużo – a w granicach rozsądku i z wyczuciem, dzięki czemu widz nie czuje przesytu i mówiąc szczerze, Aladyn brzmi miejscami jak pierwszorzędny musical. Może nie rozmachem i formą, ale zdecydowanie zaangażowaniem aktorów (wszyscy pamiętamy mówiąco-śpiewającego Hugh Jackmana w Nędznikach…).

Paradoksalnie zawodzi natomiast aktorstwo części obsady. Mena Massoud i Naomi Scott zaliczyli poprawne występy, to fakt, ale jednocześnie bardzo sztuczne, pozbawione życia i energii. Szkoda, bo ich postacie sprawiają momentami wrażenie nieco odstających od tego pięknego, kolorowego świata, a to potrafi zepsuć magiczny efekt.



Nie wypalił też czarny charakter – Dżafar. Ta nijakość boli tym bardziej, że do jego roli brano pod uwagę chociażby Toma Hardy’ego, a otrzymaliśmy Marwana Kenzariego, który… gra aby grać i nie wynika z tego wiele. Nie wykluczam, że ta trójka szaraków wypadła tak przez Willa Smitha, który dosłownie kradnie show. Zastanawiam się, jak kiepski byłby Aladyn, gdyby nie błękitnolicy Dżin hulający po ekranie jak jedna wielka orkiestra i zarazem najjaśniejszy punkt całej produkcji. Nie zawiodłem się.



Historia opowiedziana jest prosto i przystępnie. I dobrze – nie o to chodzi, by było to skomplikowane kino, a powrót do baśni, na której wychowywało się wielu współczesnych widzów, którzy teraz sympatią do Dżina i spółki mogą zarazić swoje dzieci. I to również cenię – bo Aladyn niczego nie udaje. To szczera, żywa, pełna barw i humoru rozrywka. W końcu, nie samymi koreańskimi dramatami człowiek żyje, nieprawdaż?

Aladyn to pierwszorzędna produkcja familijna – idealna na weekendowe wyjście do kina. Ritchie udowodnił, że w z pozoru martwy tytuł wciąż da się tchnąć nieco życia, a z banalnej historii dla dzieci stworzyć przystępną opowieść dla wielbicieli filmu w każdym wieku. I tak tę produkcję oceniam – jako udane połączenie musicalu i baśni, które może i nie jest szczytem ambitnej kinematografii, ale za to daje ogrom satysfakcji i promyczek nadziei na to, że być może aktorskie wersje animacji Disneya powoli obierają dobry kierunek.



Przed seansem Aladyna wymyśliłem własne dwa życzenia – aby Will Smith sprawdził się w roli Dżina i dorównał kreowanej przez Robina Williamsa postaci oraz by Ritchie nie dał nam filmu skierowanego wyłącznie do najmłodszych widzów. I wygląda na to, że oba się spełniły, jak za sprawą mieszkańca magicznej lampy. Słowem zakończenia chciałbym więc wypowiedzieć trzecie życzenie – niniejszym życzę sobie, żeby kolejne aktorskie produkcje Disneya trzymały poziom Aladyna, tak mi dopomóż Guy Stuart Ritchie…


Ogólna ocena: 7/10

Sebastian Sierociński

Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Miłośnik kina, literatury, gier komputerowych i muzyki. Kontakt: sierocinskisebastian00@gmail.com