Przez trud do gwiazd i z powrotem, czyli "Rocketman" - recenzja

  • Data publikacji: 10.06.2019, 20:40

Biografie muzyków mają właśnie swoje pięć minut. Nie tak dawno mogliśmy zobaczyć Bohemian Rhapsody, w planach jest film o Davidzie Bowiem, a do kin wleciał przed chwilą Rocketman.

 

Już na starcie opowieść o Eltonie Johnie dostarcza wielu smaczków. Przede wszystkim odpowiedzialny jest za nią Dexter Fletcher, który po usunięciu Bryana Singera ze stołka reżysera, pomagał złożyć Bohemian Rhapsody w możliwą do pokazania całość. Wyszło jak wyszło, tym razem Fletcher panował nad swoim materiałem od początku i mógł udowodnić co tak naprawdę potrafi. Udało się?

 

Pozwólcie, że potrzymam Was jeszcze chwilę w niepewności. Zacznijmy od tego, że akcja filmu rozciąga się począwszy od najmłodszych lat Eltona, przez drogę na szczyt, po próbę powrotu z szlaku uzależnień na muzyczny firmament. W główną rolę wcielił się Taron Egerton, aktor młodego pokolenia, który miał coś do udowodnienia. W końcu dotąd nie miał szansy zabłysnąć w dramatycznym repertuarze, a jego występ w ostatnim Robin Hoodzie nie należał do najlepszych.

 

To co, udało się?

Z pełną świadomością mogę powiedzieć, że tak. Przede wszystkim Fletcher okazał się twórcą odważnym, kreatywnym i pełnym nieposkromionej energii. Duża w tym zasługa zapożyczeń z musicalu. Co ważne, filmowa tkanka dobrze zazębia się z wokalnymi popisami, zaś każdy z utworów opowiada pewną historię, idealnie wpisującą się w aktualne wydarzenia. W pewien sposób wielkie hity Eltona Johna zyskują tu dodatkowe znaczenia i sensy, nabierając nowej, ujmującej siły rażenia.

 

Choć zazwyczaj kręcę nosem na śpiewane wstawki, tak tutaj nawet na nie czekałem! Tak dobrze wpasowane są one w całą konwencję i nie tyle sprawiają wrażenie sztucznego przeszczepu, co komplementarną i wzbogacającą całość formę. Działa to tym lepiej, że w tych sekcjach bardzo dobrze przeplata się naturalność z kreatywnością. Fletcher świetnie czuje, kiedy wypada bardziej pobawić się konwencją i wcisnąć gaz do dechy, a kiedy zwolnić i pozwolić emocjom swobodnie wypłynąć z poszczególnych fraz.

 

Wybornie w podobnej konstrukcji czuje się Taron Egerton, który udowadnia swój ogromny talent. Znakomity głos to jedno, ale o wiele ważniejsze jest jak dobrze oddał na ekranie ducha Eltona Johna. Artysty naładowanego pasją, scenicznego szaleńca i piorunującego performera. Równie dobrze Egerton funkcjonuje w mniej doniosłych chwilach. Bolesnych momentach upadków, uzależnień od wszelkich substancji psychoaktywnych, seksu czy alkoholu. Umiejętnie oddaje wewnętrzne demony rozsadzające swojego bohatera, zżerającą go niepewność siebie i niezaspokojoną potrzebę bliskości.

Twórcy oparli się pokusie ukazania krezusa w wygładzonej formie. Elton John w żadnym razie nie jest bohaterem idealnym. Zdarza się, że nie panuje nad swoją agresją, zanurza w morzu męskich, umięśnionych ciał czy zapija smutki oceanem procentów. Nie umniejsza to jego muzycznego geniuszu, ale umiejętnie oddaje blaski i cienie sławy. Faktu, że masa fanów i wybitnych kompozycji, nie zastąpią największych życiowych wartości i nie zamażą trudnej do zaakceptowania przeszłości.

 

To jedna z tych produkcji, w których widać fantastyczną chemię między reżyserem, a aktorem odgrywającym główną rolę. Skutki tego porozumienia owocują na ekranie. Mamy tu kilka scen, które wzbudzają ciarki i ocierają się o magię. Drobne mgnienia sprawiające masę przyjemności, uzyskujące esencję opowiadanej historii i przedstawianej w niej postaci. Najlepiej niech świadczy o tym fakt, że choć jestem umiarkowanym fanem Eltona Johna, to po seansie pragnąłem jak najszybciej zainwestować w soundtrack, albo godną polecenia biografię tegoż artysty.

 

Oczywiście Rocketman nie jest dziełem idealnym i ma swoje problemy. W pewnym momencie tempo nazbyt zwalnia i kto wie, czy skrócenie o dziesięć, może piętnaście minut, nie okazałoby się dobrym pomysłem. Ewentualnie można było przeznaczyć ten czas na wątki, które dostały zbyt mało miejsca ekranowego, jak chociażby kwestia małżeństwa głównego bohatera ukazana cokolwiek pobieżnie. Reżyserowi zdarza się też pewne rzeczy przekazywać nazbyt wprost. W tak kolorowej i niestandardowej produkcji, aż prosiło się u ujęcie pewnych odczuć w bardziej abstrakcyjnej formie. Tymczasem chwilami zbyt wiele tu prawd serwowanych wielkimi literami.

Nie umniejsza to jednak wcale, jak bardzo zaskoczyła mnie ta produkcja. Jest w niej tyle szczerości, energii, czystej zabawy, ale i godnych polecenia morałów. Bardzo doceniam choćby i to, że jest w filmie zawarty motyw uzmysławiający, jak ważne jest zwrócenie się o pomoc. Pójście do specjalisty, psychologa, psychiatry czy na mityngi specjalnych grup od uzależnień. Ogromne brawa za to, że wśród tak wielu popisów znalazło się miejsce na podobny przekaz. Ukazanie, że nie ważne czy nazywamy się Kowalski czy Elton John, jeśli mamy problemy, powinniśmy pójść z nimi do specjalisty i to żaden powód do wstydu, za to dowód ogromnej odwagi.

 

Zgodnie z tytułem, mamy tu do czynienia z prawdziwym wystrzałem w kosmos. Jeśli tak mają wyglądać kolejne biografie muzyczne, to jestem na tak. Rocketman to prawdziwy energetyczny strzał, emocjonalna huśtawka i znakomita muzyczna kompozycja, która jest czymś więcej niż zbiorem najlepszych przebojów. Duet Fletcher i Egerton stworzyli kreatywną, świeżą i pasjonującą produkcję, która rozgrzewa miłość do Eltona Johna, ale pozwala też lepiej zrozumieć wspaniałości i pułapki bycia wielkim artystą. To prawdziwy pomnik dla nieśmiałych i zakompleksionych marzycieli walczących o swoje, jak i oda do wszystkich nas będących na zakręcie, dająca nadzieję na powrót z niebytu.

 

Ocena - 7+/10