Obcy atakują Europę, czyli "Men in Black: International" - recenzja

  • Data publikacji: 16.06.2019, 23:13

Kolejna odsłona kultowej już serii Men in Black niosła ze sobą wiele oczekiwań. Historia, traktująca się jako spin-off, ale także pewnego rodzaju soft reboot, czerpie z poprzednich trzech części tyle, co nic. Czy wyszło to filmowi na dobre? Zapraszam do lektury.

Jeszcze na długo przed premierą Men in Black: International, projekt ten spotkał się z niemałą falą krytyki. Okrzyknięty jako zupełnie niepotrzebny skok na kasę, produkowany tylko i wyłącznie ze względu na sukces serii jako ogółu, a szczególnie zważywszy na popularność jaką cieszyła się trzecia jej odsłona. W tym wypadku jednak, twórcy postawili na spin-off, w którym nie mamy niemal nikogo z oryginalnej obsady, a już na pewno nie na pierwszym planie. Angaż dostali Chris Hemsworth i Tessa Thompson i to od nich oczekuje się pociągnięcia całej historii.



I choć oboje, jako aktorzy, są naprawdę dobrzy, to trudno sobie wyobrazić, że byli najlepszymi kandydatami do zagrania w tym właśnie filmie. Choć między Hemsworthem a Thompson jest morze chemii, które mogliśmy już zobaczyć w ich poprzednim filmie, Thor: Ragnarok, to tutaj niemal nie ma ani jednej sceny, w której mogą w pełni zabłysnąć.

 

Duet Hemswortha i Thompson to po prostu dwoje bardzo dobrych aktorów z poprawnym i świetnie wyrobionym warsztatem aktorskim. Dlatego właśnie ich role agentów w Men in Black: International są... poprawne. I tyle, nic więcej nie można o nich powiedzieć. Nie zawodzą, ale też nie pokazują niczego tak atrakcyjnego, żeby wyróżnić się na tle setek innych produkcji, które aspirują do bycia czymś więcej niż ostatecznie są.



Nieco ciekawiej wypada drugi plan, na którym goszczą takie gwiazdy jak Emma Thompson, Liam Neeson czy Kumail Nanjiani. I to ten ostatni kradnie show. Nanjiani dostał w tym filmie najlepsze linijki i choć jego twarz nie pojawia się w nim ani na sekundę, z niego jedynego bije niepowtarzalny duch całej serii. Przez to, w jaki sposób podszedł do zagrania swojej postaci, widać, że jest on prywatnie fanem serii o Facetach w czerni i od początku chciał wziąć udział w tym projekcie. Ba, od razu wiedział, jak ma zagrać swoją postać.

 

Role Liama Neesona i Emmy Thompson są tak bardzo fabularnie nieistotne, że trudno je oceniać jako pełnoprawne popisy aktorskie zasługujące na oddzielny komentarz. Oboje są już tak doświadczeni, że nie schodzą niżej pewnego, z góry określonego, poziomu. Takich aktorów jak Thompson czy Neesona można po prostu brać w ślepo, wiadomo, że dadzą radę.

 

I o ile Thompson w tym filmie jest jak na lekarstwo, a Neesona wcale nie tak wiele więcej, to ten drugi stara się ukraść całą uwagę widowni i popisać się podczas jednego z największych zwrotów fabularnych w tej produkcji. Nie udaje mu się to jednak absolutnie, dalej pozostaje tym drugoplanowym wsparciem, którego równie dobrze mogłoby wcale nie być albo mógłby zostać zastąpiony dosłownie kimkolwiek.



Jakim filmem jest zatem Men in Black: International? Widać, że twórcy mieli pomysł. Jednak sposób, w jaki do niego podeszli oraz samo jego przekazanie w formie obrazu mogło być dopracowane o wiele lepiej. Fabuła czasem nie trzyma się kupy, bohaterowie skaczą od wątku do wątku i w sumie ciąg logiczny często się zwyczajnie przerywa. W połowie filmu tempo zwalnia tak bardzo, że trudno jest walczyć z nudą. Nieco później, z kolei, tempo przyśpiesza do tego stopnia, że ciężko jest się połapać z rozwojem historii po tak długim postoju.

 

Wizualnie jest całkiem nieźle. Zresztą, jest to film wyprodukowany w dwudziestym pierwszym wieku, w erze, w której CGI jest niemal w każdej produkcji i jest to nieraz tańsza opcja niż kręcenie wszystkiego z efektami praktycznymi. Dlatego wizualnie film prezentuje się na całkiem przeciętnym poziomie, nie dając widowni niczego, czego już wcześniej nie widziała.



Czy warto się zatem wybrać na najnowszą część Facetów w czerni? Cóż, fani pewnie pójdą do kina tak czy inaczej. I znajdą tam coś dla siebie, być może będą się też dobrze bawić. Można go obejrzeć również dla aktorów, jeśli kogoś się szczególnie lubi. Na pewno nie warto iść do kina tylko i wyłącznie z powodu zainteresowania samą historią czy też motywem połączenia kina szpiegowskiego z science-fiction. Dla osób, które chcą swoją przygodę z MIB rozpocząć od tej właśnie części, radziłbym cofnięcie się do oryginału z 1997. Pierwsze trzy filmy są znacznie lepszymi produkcjami, którym udało się przetrwać wyzwanie czasu i dalej robią spore wrażenie. Wątpię czy tak samo będzie też z tym filmem - od seansu minęło już kilka dni, a ja nie za wiele z niego pamiętam. Jest teraz w kinach wiele tytułów, które warto obejrzeć znacznie bardziej. Men in Black: International można sobie odpuścić.

Ogólna ocena: 5.5/10