Umysłowa dewastacja, czyli "Godzilla 2: King of The Monsters" - recenzja

  • Dodał: Sebastian Sierociński
  • Data publikacji: 17.06.2019, 14:28

O współczesnych monster movies powiedzieć można wiele, ale z pewnością nie to, że uczą się na błędach poprzedników. A te w dzisiejszym świecie kina bolą jak widok 20-latka dukającego wierszyk z elementarza. Godzilla 2 to właśnie taki analfabeta wśród filmów - tytuł pusty i mizerny, prawdziwa umysłowa dewastacja.

Przyznaję - wprost nie mogę się doczekać, by z brakiem skrępowania ogłosić, jak piekielnie złym żartem jest King of The Monsters. Ale, może by tak zacząć od pozytywów?

Uprzedzając pochopne wnioski - Godzilla 2 nie jest kompletną stratą pieniędzy. Bo popatrzeć bez wątpienia jest na co. I mówię to ja - dość wybredny kinomaniak, który na srebrnym ekranie widział już sporo. Przyznaję jednak, że King of The Monsters nie pokazuje wiele nowego (ba, co drugi współczesny film z budżetem 200 milionów wzwyż pokazuje tyle samo), a choć efekty specjalne wciąż robią wrażenie, dreszczy i wielkich emocji spodziewać się raczej nie powinniście.



Zaskoczy Was natomiast ścieżka dźwiękowa - dynamiczna, ale wyważona – pełna zarówno wzniosłych i pięknych, jak też spokojnych momentów, w zależności co dzieje się na ekranie, a dzieje się naprawdę wiele. Tak, wiele... chyba, że akurat nie dzieje się kompletnie nic! I powiem Wam, że jak na monster movie tych chwil stagnacji jest tu stanowczo zbyt dużo. 20 minut scen z Godzillą? Być może, ale przypominam, że film trwa ponad dwie godziny, a przez znakomitą większość czasu twórcy urządzają sobie pseudo familijno-proekologiczną historię, którą w kinie widzieliśmy... ile razy? Lepiej nie liczyć.

Najnowsze dzieło Michaela Dougherty’ego kontynuuje historię Zilli. Po latach spędzonych w głębinach oceanów węglolica jaszczurka wraca na stały ląd, by przywrócić do porządku szalejące po Ziemi bestie. Zaraz, czy to nie przypadkiem scenariusz Godzilli z 2014? A może wersji z 1995 czy 2002? Cóż, na to wygląda…



Nawet jak na remake (ba, nawet na zwyczajny plagiat) Godzilla 2 fabularnie nie pokazuje zupełnie nic nowego. No, może poza irytującym wątkiem ekooterrorystki chcącej doprowadzić do wyniszczenia ludzkości, bo ona sama straciła syna oraz zbuntowanej nastolatki, która... również czegoś tam chce i gdzieś nieustannie biega, ale scenarzyści zdaje się sami w pewnym momencie stracili rezon i powstało - no właśnie.

Scenariusz King of The Monsters przypomina historię opowiadaną przez dziecko, które czym prędzej chciałoby przejść do walk tytanów, więc rzuca prostą historyjkę rodem z rewersu pudełka po płatkach śniadaniowych, dorzuca kilka suchych żartów i gotowe! Oto nasza fabuła, jedziemy na walkę gigantycznej jaszczurki i trójgłowego smoka. A to jeszcze nie koniec!



Całość jest wielkim fabularnym odpadkiem zlepionym ze strzępów kilku pomysłów, które oddzielnie może i dałyby radę, ale połączone przynoszą jedynie masę chaosu i niepotrzebnego zamieszania, a to wszystko otoczone namiastką ekologicznego manifestu. Wystarczy wspomnieć, że wątek potworów w zasadzie sprowadzono do roli pretekstu, by w ciągu tych 2 godzin opowiedzieć jaki to człowiek jest zły i jak nasza rasa zmieniła się w chorobę toczącą planetę. Dodajmy do opowieści kilka silnych, niezależnych kobiet i mamy XXI-wieczny kinowy zapychacz, któremu daleko od przykładnego monster movie, a jeszcze dalej do produkcji, którą da się oglądać bez torsji i odruchów wymiotnych.

W tym zsypie scenariuszowych śmieci i fabularnej beznadziei znalazło się kilka perełek – zadziwiająco głupich nawet jak na film o strzelających laserami szczurach i ognistych nietoperzach. I nie ukrywam – te stanowią miłą odskocznię od ciągnących się w nieskończoność dyskusji o roli kaiju na świecie. Znalazły się tu więc zwroty akcji rodem z najlepszych produkcji przygodowych – potwory ratujące ludzi w ostatniej chwili, ludzie walczący ramię w ramię z bestiami, ale też absurdalne sceny, jak starcie Millie Brown z Ghidorah. To jednak trzeba zobaczyć na własne oczy…



Nie muszę chyba dodawać, że aktorzy zawiedli na całej linii. Ograniczający scenariusz to jedno, ale obsada zagrała po prostu źle. Millie Brown wciąż jest Jedenastką ze Stranger Things, a Vera Farmiga i Kyle Chandler grają, aby grać – sztucznie i bez przekonania. Ta trójka nie wypada lepiej nawet w porównaniu z tytułowym gigantem – potworem jednej pozy i jednego wyrazu twarzy. Na ekranie znaleźli się też m.in.: Sally Hawkins (Kształt wody) czy Charles Dance (Gra o tron), ale tych znów równie dobrze mogłoby nie być i chyba nikt nie zwróciłby uwagi.

Szkoda. Tym jednym słowem można ocenić Godzillę 2. Projekty realizowane przez dwójkę twórców z rynku kina klasy B nieczęsto można określić mianem udanych, a King of The Monsters tylko potwierdza tę regułę. Ubolewam tym bardziej, że po znośnej Godzilli z 2014 i naprawdę dobrej Wyspie Czaszki otrzymujemy tak beznadziejnie próżny produkt, jakim jest King of The Monsters. Samego uniwersum toto nie rozwija, ale, rzecz jasna – bilety, gadżety i zabawki swoje zyski przyniosą.



Nie bądźcie zaskoczeni, jeśli produkcja Dougherty’ego zrujnuje Waszą wizję tzw. MonsterVerse. Ja zawiodłem się bardzo, nawet mimo niewielkich oczekiwań i sporego dystansu, z jakim podszedłem do seansu Króla Potworów. To tylko ciężki, do bólu statyczny i przepełniony drogimi efektami film, który może i ma szansę zdobyć mniejsze czy większe pieniądze (wygląda na to, że jednak mniejsze), ale dla miłośników japońskiej franczyzy to tylko potężny zakalec z jeszcze potężniejszą jaszczurką w roli głównej.

Decyzja o przesunięciu premiery następnej superprodukcji z MonsterVerse daje nieco nadziei. Po cichu liczę, że twórcy zdejmą na moment złote okulary i przysiądą do Godzilla vs. Kong, by chociaż ten projekt był delikatnym pokłonem w stronę miłośników sagi, a nie tylko kolejnym susem po kasę. Chociaż, jak to mówią? Nadzieją matką… ech, nieważne.

Ocena: 3/10

Sebastian Sierociński

Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Miłośnik kina, literatury, gier komputerowych i muzyki. Kontakt: sierocinskisebastian00@gmail.com