Nowe szaty króla, czyli "Midsommar. W biały dzień" – recenzja

  • Data publikacji: 09.07.2019, 16:23

Uderzające jak prędko można przebić się praktycznie znikąd do statusu gwiazdy kinowego horroru. Najpierw pojawił się na horyzoncie Jordan Peele, a zaraz po nim o swoje upomniał się Ari Aster. Zdaniem wielu jego Hereditary. Dziedzictwo ustanowiło nowe ramy gatunku, a wchodzące właśnie na ekrany Midsommar. W biały dzień miało ten status umocnić.

 

Osobiście nie należę do fanów Astera. Jego debiut funkcjonuje znakomicie mniej więcej do połowy, ale potem zapada się pod warstwą ekstatycznej i przejaskrawionej grozy. Wizji, w której brutalność i obsceniczność, zamiast przerażać, niebezpiecznie ocierają się o śmieszność. Mimo to wierzyłem, że ten zdolny twórca może poprawić swoje błędy przy drugim podejściu. W końcu, jeśli prawdziwego literata poznaje się po drugiej książce, czemu z reżyserami miałoby nie być podobnie?

 

Midsommar zaczyna od dużej zbieżności względem Hereditary. Tu także punktem wyjścia jest trauma, ale jej proporcje są o wiele bardziej zaburzone. W Dziedzictwie jej ciężar rozkładał się na kilku członków rodziny, tutaj obarczona jest nim wyłącznie główna bohaterka Dani. Dodatkowo skala nieszczęścia nie tyle postępuje z czasem, co uderza w jednej chwili. Stawkę podbija także fakt, że jedyne oparcie Dani, czyli chłopak Christian, jest cokolwiek iluzoryczne.

Sam początek zwiastuje nam jedno – Aster jest niezwykle pewny siebie. To co w debiucie dzielił na etapy, tutaj zawiera już w samym wstępie. Jest to swego rodzaju obietnica ekstremalnych przeżyć, ale i pułapka, która może skrępować ruchy w kluczowym momencie. Tym bardziej, że szok i jego zasięg, wydaje się niepotrzebnie podkręcony. Sceneria przywołuje pod pewnym względami Siedem Finchera, ale trudno wyzbyć się myśli, że to jedynie przesadzona pokazówka.

 

Jednak to tylko kilka pierwszych minut, a prawdziwe niepokoje mają napotkać bohaterów w Szwecji. Dani, wraz z Christianem i jego znajomymi, trafiają do niewielkiej wioski, w której trwają właśnie obchody letniego przesilenia. Wszyscy ubrani są w długie białe szaty, kobiety mają wianki na głowie, a sielska atmosfera przekłada się na wrażenie niezapomnianej atrakcji turystycznej.

 

Nie oszukujmy się, mamy do czynienia z filmem o sekcie i jest to bardzo obiecujący punkt wyjścia. Samo ukazanie jej mechanizmów i wewnętrznej mitologii to istne pole do popisu dla twórców. Pod względem kreacji świata, trudno cokolwiek Asterowi zarzucić. Dekoracje są staranne, wystrój świątyń, domów, ale i wspomniane stroje robią wrażenie i wciągają w tę rzeczywistość. Podobnie jak obowiązujące rytuały i ścisłe zasady, które odkrywane są z czasem.

Kiedy myślę o ciekawie zarysowanej charakterystyce podobnej wspólnoty, myślę że kluczem jest w niej siła przyciągania. Pewien urok, który przeważa nad zdrowym rozsądkiem i wciąga nas w fascynujący na swój sposób świat. I tu napotykam na pierwszy problem związany z Midsommar. Jakkolwiek atmosfera wielkiego święta może zamydlić oczy, to na pewno nie w tak znaczący sposób, jaki ukazuje reżyser. Nie tyle mamy do czynienia z niemoralną propozycją, która nęci by ją przyjąć, ile z naciągnięciem logicznych poczynań do ekstremum, którego nie sposób na dłuższą metę kupić.

 

Trzeba powiedzieć, że kwestia bohaterów jest tu cokolwiek dyskusyjna. Jedyną naprawdę interesującą postacią jest Dani. Nie świadczy o tym wyłącznie doświadczona przez nią trauma, ale także jej szerszy pogląd na otaczającą rzeczywistość. Jest z tego względu w pewnych momentach nadwrażliwa lub irytująca, ale jest jakaś, co trudno powiedzieć o pozostałych rolach. Spoglądając na Christiana i jego znajomych, można opisać ich pokrótce jako egoistów skupionych wyłącznie na swojej pracy. Ewentualnie chętnych na wszelkiej maści podboje seksualne. Krótkowzrocznych, a przez to nudnych, zamkniętych w bańce własnych, mało zajmujących korzyści.

 

Płynnie przechodzimy do kolejnej wątpliwości, czyli kwestii zagrożenia. Trudno o jakiekolwiek niepokoje związane z następującymi wydarzeniami, gdy los uczestników letniego przesilenia jest najzupełniej obojętny. Nie ma znaczenia czy coś im się stanie, czy nie. W związku z tym, stawka gry jest miałka i nie sposób się nią ekscytować. Nie pomaga też to, że groza wytwarzana na ekranie jest tak przesadzona i podkręcona, że łatwo odbiera się jej siłę rażenia. Festiwal okropności nie tyle przeraża, co przeobraża się w tani chwyt. Na tyle defetystycznie odrealniony, że aż komiczny, co ma swój szczególny wymiar w zakresie wielkiego finału.

Wbrew temu, co mogliście dotychczas przeczytać, Midsommar ma swoją siłę przyciągania. Mitologia, środowisko na niej zbudowane i pewna tkanka unoszącej się tajemnicy sprawiają, że mimo wielu niedoskonałości, pragnienie poznania zakończenia jest cokolwiek dojmujące. Nawet jeśli sensu w tym za grosz, to powolne tempo w jakim toczą się wydarzenia, przypomina po części trans, któremu łatwo się poddać. Hipnoza trwa, a irytacja gdzieś się rozpływa, bo wydaje się, że wbrew potknięciom, Ari Aster wciąż może sporo ugrać.

 

Wtedy właśnie słychać jak zatrzaskują się wnyki, a zdolny twórca wpada we własne sidła. Mając tak mocny początek, pragnienie jeszcze bardziej rozbuchanego końca jest zrozumiałe. Jednak wytrawny reżyser wie, że pewnych granic nie warto przekraczać. Aster zatraca się w swoim dziele i pod pewnymi względami serwuje powtórkę z rozrywki. Ponownie pozwala sobie na szał nagich ciał, tabelę okropności wykrzywiającą ludzkie ciała w wymyślne kształty i eksploatacyjnie przesadzone sekwencje, które nie tyle wywołują dreszcze, co krańcowo zniechęcają do obranej wizji.

 

Brak równowagi w rozkładaniu akcentów przysłania wiele wartych docenienia kwestii. Ot, choćby fenomenalnej pracy operatorskiej Pawła Pogorzelskiego, który już w Hereditary pokazał ogromny kunszt, a tutaj jeszcze bardziej dokręca śrubę w swej doskonałości. Muzyka także świetnie się broni, pojawia się kiedy trzeba i dopełnia wydźwięk danych wydarzeń. Żal również, a może nawet głównie - Florence Pugh - która podobnie jak Toni Collette w debiucie Astera, radzi sobie wprost genialnie. Sposób w jaki oddaje huśtawki emocjonalne swojej bohaterki, jak ukazuje drobne odczucia przepływające przez jej twarz – to wręcz maestria godna najwyższych not.

Chciałbym Midsommar jeszcze pochwalić, ale nie mam za co. To z jednej strony świetny koncept, ale zupełnie niewykorzystany. W końcu ukazanie traumy w kontekście sekty jako katharsis brzmi bosko, ale tylko na papierze. W rzeczywistości lęki bohaterki są nie tyle tworzywem, co narzędziem. Pięknie zobrazowana i udźwiękowiona kreacja świata przedstawionego, nie tyle jest tu pięknym pudełkiem skrywającym skarby, co pustą szkatułką. Ari Aster zapada się tu pod ciężarem własnych ambicji. Zamiast sugestywnej wizji, serwuje przesadzoną, rozbuchaną i oczywistą, od początku niezrównoważoną wspólnotę. Do tego dopasowuje mało lotnych bohaterów, którzy prócz Dani, nie mają nic ciekawego do zaoferowania. Znakomicie wieńczy to końcowa sekwencja, mająca być w zamiarze ostatnią symfonią grozy, która okazała się wariacją zawartą już w poprzednim obrazie autora. Do tego, nie tyle oferującą drgawki przerażenia, co zmieszania i obojętności. Koniec końców wszystko rozbija się o emocje, których tu zabrakło. Jakby ktoś ukradł je w biały dzień i dziwnym trafem nikogo to nie obeszło.

 

Ocena 6/10