Znacie? To oglądajcie, czyli "Diego" - Recenzja

  • Data publikacji: 19.07.2019, 22:45

Nowy dokument Asifa Kapadii właśnie trafił na ekrany kin – to powinno wystarczyć, by każdy fan dziesiątej muzy rezerwował bilet na najbliższy pokaz. Jeśli dodamy do tego, że głównym bohaterem tej produkcji jest Diego Maradona, wtedy poziom oczekiwań wzrasta do niebotycznego poziomu.

 

Kapadia to instytucja biograficznej opowieści dwudziestego pierwszego wieku. Pamiętam jak dziś mój pierwszy seans Senny. Żaden ze mnie fan formuły pierwszej, a i tak zbierałem szczękę z podłogi. Wszystko dlatego, że twórca Amy nadaje swoim biografiom uzależniającą dynamikę. Zamiast gadających głów, wprowadza opowieści z offu, a wydarzenia ekranowe to nieprzerwany nurt materiałów z głównym bohaterem na pierwszym planie. Zarówno tych ogólnodostępnych, jak i pochodzących z prywatnych zbiorów. Cała magia polega na tym tym, by dostępne klocki ułożyć w odpowiednio sugestywną i porywającą narrację, a w tym wspomniany reżyser jest mistrzem.

 

Nie powinno zatem dziwić, że oczekiwania względem ostatniego aktu dokumentalnej trylogii były ogromne. Już sam fakt, że na tapetę trafiła tu taka postać jak Diego Maradona, świadczyła o chęci ponownego wzniesienia się na najwyższy poziom. W końcu sportretować tak nieobliczalną postać o dziesiątku przydomków, wielu osiągnięciach i zawiłościach w prywatnym życiu, zakrawa o misję niemożliwą.  Tym bardziej, że to pierwszy żyjący główny bohater z jakim mierzy się autor Amy. Jednak kto, jeśli nie twórca podobnego kalibru miał wyjść zwycięsko ze starcia z ikoną futbolu?

Początek filmu zaostrza apetyt. Nakreśla ramy kariery Maradony aż do rozpoczęcia pobytu w Neapolu i czyni to w sposób iście hipnotyzujący. Kapitalna muzyka wprowadza w trans, fragmentaryczna, a mimo to spójna narracja pociąga swa siłą wyrazu. Jest w tym energia, magnetyzm na tak wysokim poziomie, że nie sposób się mu nie poddać. Po takich kilku minutach trudno się otrząsnąć i może dlatego późniejszy odbiór nie jest już tak absorbujący.

 

Można bowiem odnieść wrażenie, że to wszystko już było. Mowa tu nie tylko o historii, jaką możemy zauważyć na ekranie, ale także sposobu, w jaki została nam zaprezentowana. Oczywiście trudno polemizować z wizją zastanej rzeczywistości. Nie sposób jej ubarwić czy podkręcić, chociaż w wypadku argentyńskiego wirtuoza, podobne zabiegi mogłyby wyłącznie zakrawać o groteskę. Jego życie samo w sobie było jak kolejka górska, która w końcu musiała się wykoleić. Bardziej odnoszę się tu do elementów, które zostały sklejone umiejętnie, ale pozbawione są tego piorunującego oddziaływania, jakie oferował sam wstęp.

 

Ilość relacji jakie zawarł w swym dziele Kapadia, a także kipiących od nich kontekstów, imponuje. Chociaż paradoksalnie od samego Maradony ciekawsza jest otaczająca go rzeczywistość. Wizerunek kibiców Neapolu, którzy dzięki niemu przestali być włoskim Wąchockiem, a z dumą mogli prężyć muskuły fetując mistrzostwa swojego zespołu. Najlepiej o szaleństwie neapolitańczyków niech zaświadczy fakt, że podczas pojedynku Włoch z Argentyną, gotowi byli oddać swe serce ojczyźnie ich futbolowego zbawcy.

 

Warto zwrócić uwagę także na to, że chyba nikomu nie udało się dotychczas tak dobrze oddać  fanatyzmu, z jakim wiąże się oddanie względem futbolu. Kapadia znakomicie czuję atmosferę stadionu i nie raz potrafi zagłuszyć dźwiękami, które osaczają spływając z trybun. Kapitalnie oddaje atmosferę oczekiwania na mecz, będący ukoronowaniem całego tygodnia, ale też smutki i ekstazy związane z postawą ukochanych zespołów. Nie umyka mu też aspekt polityki, która niestety z starą dobrą kopaną jest związana praktycznie od zawsze, potrafiąc stworzyć waśnie i nierówności, wiele nie ujmujące realnym wojnom.

Mimo to trudno się oprzeć wrażeniu, że w tym zalewie bodźców główny bohater zanika. Co prawda wspomina się go na każdym kroku, jego figura jest tu jak najbardziej obecna, ale to wątki poboczne i cała scenografia wielkiego futbolu zajmuje zmysły, pozostawiając herosa gdzieś z boku. Choć rządzi i dzieli w tej opowieści, jego złożoność jest lepiona w zbyt oczywiste ogólniki. Fundament biednego domu, będący motywacją do późniejszego wyrwania się do lepszego świata. Maski oddzielające Diego i Maradonę, by jedna z nich w końcu przeważyła na swoją szalę. Medialny szał, który potrafił przyprawić o zawrót głowy. To składowe, które przedstawiają pewną historię, ale wydaje się, że bardziej skrobią ją po powierzchni, niż zagłębiają się do jej prawdziwej istoty.

 

Istnieje pewien element, którego dotychczas na podobną skalę Kapadia nie stosował, a jest nim humor. W tym całym kołowrocie szaleństw, obsesji i nerwów naprężonych do granic możliwości, pojawia się wiele elementów komicznych, które zostały tu umiejętnie wykorzystane. Tkwią w tym pewne powiewy świeżości, nadające opowieści nowy, mniej znany tembr. Jednakże to zbyt mało, by ograna forma przerodziła się w coś nowego, mniej obliczonego

 

Diego to dobre kino, ale w wypadku Asifa Kapadii to zbyt mało. Już w Amy można było dostrzec, że w zakresie obranej struktury trudno o wymyślenie koła na nowo i ostatnia odsłona dokumentalnej trylogii to potwierdza. Główny bohater wydaje się jakby już skądś znany, oczywisty, a przecież w takich portretach poszukujemy pewnej ulotnej cząstki, która zmieni nasze postrzeganie pewnych wydarzeń i postaci. Tego właśnie zabrakło, co nie znaczy, że należy zrezygnować z seansu. Sam fenomen futbolowej gorączki tak kapitalnie uchwycony na ekranie, zasługuje na kinowe emocje. Można by rzec dowcipnie, że miał powstać film o Bogu, zamiast tego dostaliśmy opowieść o religii. I koniec końców, nie jest to żadna ujma.

 

Ocena 7/10