W kręgu życia, czyli "Król Lew" - recenzja

  • Dodał: Sebastian Sierociński
  • Data publikacji: 21.07.2019, 18:05

Rok 2019 dla Disneya będzie z pewnością jednym z najlepszych w historii. Bo obok chociażby superprodukcji Avengers: Endgame i prawie trzech miliardów zysku na jej koncie, do kin trafiły aż trzy nowe wersje kultowych animacji, które – co by nie mówić – swoje pieniądze zarobiły, bądź zarobią. Po nijakim Dumbo i naprawdę dobrym Aladynie przyszedł czas na Króla Lwa, który… prezentuje zupełnie inny poziom.

W nowej wersji Króla Lwa chyba każdy zechciał ujrzeć coś zupełnie innego. Miłośnicy klasycznej animacji oczekiwali powrotu do krainy z dzieciństwa, młodsi odbiorcy liczyli na uwspółcześnioną opowieść o sile miłości, a jeszcze inni – tacy jak ja – zapragnęli klasyki z nutką… świeżości. Elementu, który sprawiłby, że podczas seansu nie miałbym odczucia oglądania znów tej samej produkcji. I między innymi tego mi właśnie zabrakło. Ale od początku!



Jon Favreau ponownie usiadł na stołku reżysera, by zabrać nas w kolejną z disnejowskich przygód. Tym razem padło na Króla Lwa, w zasadzie prostą, acz mądrą historię o czysto ludzkiej naturze z dodatkowym motywem zemsty w tle. Pomysł banalny, a jakże satysfakcjonujący. W zasadzie nie dało się niczego tu zepsuć. I w istocie – do wielkich pomyłek nie doszło. A jednak, filmowej przygodzie lwa Simby czegoś brakuje.

Mówiąc bez ogródek – Król Lew jest zwyczajną kalką. To nagrodzona dwoma Oscarami animacja z 1994 roku, ale w zupełnie nowej oprawie audiowizualnej – z fenomenalnym udźwiękowieniem i warstwą wizualną, od której ciężko oderwać wzrok choćby na moment, ale bez własnej duszy, na którą, szczerze mówiąc, bardzo liczyłem. Czy w takim razie ten Król Lew w wersji 2.0 może stanąć na nogach jako samodzielna produkcja, a nie tylko cień uwielbianego pierwowzoru?



Tu spotykamy się niestety z niełatwym pytaniem. Trudno bowiem stwierdzić, czy twórca ma prawo do ponownego wykorzystania i wręcz wyeksploatowania pewnej historii, nawet jeśli może ona zapewnić pozytywny odzew krytyków i bez wątpienia kasowy sukces. Można oczywiście powiedzieć, że jest to tylko pełna nostalgii wycieczka do dzieciństwa i szablony są tu wręcz wymagane. Dla mnie jednak takie działanie dowodzi jedynie braku oryginalności i konsekwencji we własnej pracy, a tego wśród twórców filmowych wręcz nie cierpię.

Rzecz jasna nie chodzi o wykorzystanie samej historii, bo na tym też polegają remaki. W samym seansie gryzł mnie jedynie stosunek reżysera do odbiorcy – jakby widzowie byli dziećmi, którym można wręczyć kilkukrotnie ten sam, ale inaczej opakowany prezent. I właśnie takim prezentem jest Król Lew – nie ukrywam, atrakcyjnym i przyjemnym, ale jednocześnie pozbawionym oryginalności, jak kupon, który trzeba odciąć i zainkasować wygraną.



Patrząc jednak wyłącznie na aspekty techniczne, Król Lew jest podręcznikowym przykładem filmu familijnego z zabawnymi postaciami, błyskotliwymi dialogami i mnóstwem humoru. I tu muszę oddać Jonowi wszelkie honory, bo ogląda się to naprawdę znakomicie. To umiejętnie ujęta opowieść dla każdego przedziału wiekowego. Plus za fenomenalny dubbing, chociażby Donalda Glovera czy Setha Rogena – panowie zapewnili produkcji dodatkową gwiazdkę. Tak więc popatrzeć i posłuchać w dużej mierze jest czego, ale…

Niestety, częściowo nie zagrał pomysł splecenia realistycznie wykreowanych zwierząt z ludzkimi głosami. O ile ćwierkające ptaki czy gadająca od rzeczy małpa przywodzi na myśl klasykę 1994, tak już główni bohaterowie produkcji – lwy – przemawiają dość sztucznie, a ich wielkie, sztywne pyski po pewnym czasie zaczynają irytować. Podobny los czekał Timona i Pumbę, parę najjaśniejszych gwiazd całej marki. Sympatyczny guziec wciąż wywołuje uśmiech, ale Timon przypomina raczej szary wycinek z National Geographic – bez cienia dawnego humoru.



I to właśnie tak małe elementy potrafią bardzo popsuć seans Króla Lwa. I mówię to z perspektywy człowieka, który nigdy nie miał większego sentymentu do oryginalnej animacji. Ostrzegam więc, że lepiej nie podchodzić do owej produkcji z większymi oczekiwaniami, bo najzwyklej w świecie wyjdziecie z sali kinowej zawiedzeni.

Gwoli jasności, nie mówię, że Król Lew jako całokształt nie ma prawa się podobać. Przeciwnie – dobrze, że Disney odnawia odchodzące relikty i wtłacza w nie nowe życie, łącząc całe pokolenia odbiorców. Warto jednak zadać sobie pytanie – czy wersje aktorskie i live action klasycznych animacji na pewno idą w dobrą stronę? Guy Ritchie i jego Aladyn pokazali, że tego typu filmy potrafią stanąć na własnych nogach, nawet jako samodzielne marki. I osobiście bardziej skłaniałbym się ku autorskiej wersji przygód Simby, bo do takich projektów Favreau bez wątpienia ma talent.



Jednak – stało się. Król Lew trafił do kin i bez wątpienia zarobi swoje – wcale niemałe pieniądze. Osobiście zapamiętam ten projekt jako świetne kino familijne, które chciałoby się chłonąć bez końca, ale też podszywaną nostalgią (i tym nieszczęsnym brakiem nieszablonowości) wycieczką ku latom 90-tym, kiedy pełnometrażowa animacja wciąż nie cieszyła się wielką popularnością, ale przez to jej postać wiązała się ze specyficznym stosunkiem, a nawet swego rodzaju czcią.

I w gruncie rzeczy Król Lew jest produkcją udaną. To doskonały wybór na weekendowy wypad do kina albo nawet samotny seans i krótką podróż w ten niezwykły, pełen humoru i ciepła świat, do którego tak lubimy wracać. Mówiąc zupełnie szczerze – jeżeli tylko przygotujecie się na fakt, że Favreau przygotował niezmienioną klasykę w nowej odsłonie, The Lion King zapewni Wam sporą dawkę rozrywki. Pytanie brzmi jednak, czy i tym razem tak wielu zapłacze nad losem ultra realistycznego Mufasy?

Król Lew (Reż. Jon Favreau) - 6,5/10

Sebastian Sierociński

Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Miłośnik kina, literatury, gier komputerowych i muzyki. Kontakt: sierocinskisebastian00@gmail.com