Let it be, czyli "Yesterday" - recenzja

  • Data publikacji: 23.07.2019, 11:41

Pora na kolejną odsłonę reżyserskich instytucji. Jeśli Asif Kapadia odpowiadał za dokument, to Richard Curtis bez wątpienia załapałby się na miano króla słodko-gorzkich komedii romantycznych. Jako że należę do jego fanów, ostrzyłem sobie zęby na kolejne miłosne podboje, do tego skąpane w hitach The Beatles.

 

Owszem, reżyserem Yesterday, o którym będzie mowa jest Danny Boyle. Jednak będąc szczerym, odnoszę wrażenie, że jego wkład jest tu cokolwiek marginalny. Kto spodziewał się wizualnego bądź narracyjnego szaleństwa, raczej go nie uświadczy, o reżyserskim stemplu nie wspominając. Opowieść o niespełnionym muzyku, który za sprawą awarii prądu odnajduje się w świecie pozbawionym muzyki czwórki z Liverpoolu, to czysty Curtis od początku do końca.

 

Niektórzy zapewne zobaczą w tym wadę, ale dla mnie trudno tu o lepszy rozwój wypadków. Obawiałem się po części, że może być to film bazujący jedynie na kultowej muzyce, wyzbyty z treści własnej, co trafiło się chociażby Bohemian Rhapsody. Tymczasem brytyjski scenarzysta obrał inną drogę. Ustawił bohatera w centrum wydarzeń, ale nie podporządkował go dobrze znanym przebojom. Bardziej pozwolił mu z nimi współgrać, tworząc nową, godną wysłuchania melodię.

 

I dla wielu podobne podejście może być źródłem rozczarowania. Bo choć estyma względem legendy muzyki jest tu wyczuwalna, to Jack Malik zawsze jest ponad nią. Najważniejsze są jego niepowodzenia w drodze na szczyt, nieoczekiwana szansa na wielką karierę, czy też walka o wybrankę swojego życia. Beatlesi zawsze są gdzieś w tle, skrzą się w ścieżce dźwiękowej, cytatach, mniejszych i większych nawiązaniach.

 

 

Pod pewnymi względami trudno oprzeć się wrażeniu, że film Curtisa jest odą do drobnostek życia codziennego. Mimo uwielbienia względem wspaniałej muzyki, ukazuje jak wielkie osiągnięcia spłaszczają i przytłaczają perspektywę gwiazd estrady. Brzmi to oczywiście przemieloną kliszą, ale kto jak nie tak wytrawny twórca potrafi ukazać ją w charakterystyczny, płynący humorem sposób, choć chwilami pozostawiający po sobie kwaśny posmak. Na każdym kroku czuć oddech korporacyjnych machin i pęczniejących oczekiwań, a w żyłach przetaczają się spienione fontanny banknotów. Ponownie, nie jest to nic nowego, ale w tym wydaniu ma swoje znaczenie i odcina się od nachalnego dydaktyzmu.

 

Innym tropem, ale o wiele mniej ogranym, wydaje się stosunek twórców do popkultury. W ostatnich latach filmy często oparte były na filmowych klasykach sprzed lat, szafując do nich nawiązaniami, a nawet tworząc wokół nich otoczkę fabularną. Tutaj natomiast nie sposób nie zastanowić się, jak namacalna jest popkulturowa pustka w momencie, gdy pewne jej fundamenty z dnia na dzień znikły z powierzchni ziemi.  Być może na co dzień nie spędza nam to snu z powiek, ale gdyby dłużej się nad tym zastanowić, trudno wyobrazić sobie współczesny świat bez bogatej i różnorodnej popkultury.

 

Jednak wszelkie powyższe tropy nie miałyby znaczenia i nawet kapitalne, dobrze znane kawałki nie uratowałyby tej produkcji, gdyby wzajemne przyciąganie się Jacka Malika i jego managerki/przyjaciółki Ellie okazało się pustą obietnicą. Na całe szczęście nie dość, że mamy do czynienia z nieidealnymi, acz przesympatycznymi jednostkami, to jeszcze więź między nimi jest zdecydowanie wyczuwalna. Chwilami aż chce się powiedzieć, żeby w końcu oboje się ogarnęli i powiedzieli sobie to co należy(szczególnie Jack), zamiast tracić czas na głupoty.

 

 

Za dobre fluidy w tym wypadku odpowiadają aktorzy. Himesh Patel wychodzi z tarczą podczas debiutu na wielkim ekranie, a Lily James jak zwykle oszałamia swoim czarem. Trzy grosze dorzuca tu Kate McKinnon wybornie czująca się w roli przejaskrawionej do granic producentki, a także Joel Fry jako nieporadny, niepoprawny, acz przyjemny i zabawny przyjaciel głównego bohatera. Ed Sheeran jako Ed Sheeeran także umiejętnie wkomponował się w tę układankę, dając niezły popis dystansu do samego siebie, jak i całego przemysłu muzycznego w ogóle.

 

I tak, zdaje sobie bardzo dobrze sprawę, że nie jest to produkcja ani odkrywcza, ani w żadnym calu przełomowa. Wbrew pozorom to prościutka historia o uczuciu, uzupełniona muzyczną prozą czwórki z Liverpoolu. Fabularnie nie oferuje żadnych niespodzianek i z pewnością można by przypiąć do niej znany cytat z rejsu, o tym, że najlepsze melodie, to te już kiedyś słyszane.

 

Mimo to, nic na to nie poradzę, ale z całym obliczalnym przebiegiem wydarzeń zbijam piątkę i cieszę się seansem. Richard Curtis ma to coś, co przemienia komunały w warte zastanowienia przemyślenia, a ograne sekwencje w recykling godny więcej niż jednego uśmiechu. Yesterday może nie trafi na półkę najlepszych komedii romantycznych ever, ale i tak potrafi umilić czas jak trzeba. Oferuje sympatycznych bohaterów, sporo humoru i muzykę z najwyższej półki. W ten letni czas, ale myślę, że też niejeden wieczór w przyszłości, będzie to opcja więcej niż godna rozważenia.

 

Ocena 7/10