Kryzys to puste słowo, czyli "Detroit. Sekcja zwłok Ameryki" - recenzja

  • Data publikacji: 31.07.2019, 20:22

Nie jest żadną nowością, że osławionemu american dream bliżej dzisiaj do pustej obietnicy, niż zawieszonej na drzewie piniaty pełnej słodkości i czekającej na gotowych rozwalić ją śmiałków. Wybór Donalda Trumpa swoją drogą, ale zjazd do bazy zaczął się zdecydowanie wcześniej, o czym świadczy Detroit. Sekcja zwłok Ameryki.

 

Mając przed sobą pozycję o równie sugestywnym tytule, trudno oczekiwać wyważonej dysputy. To pierwsze wrażenie okazuje się całkiem trafne, bo Charlie LeDuff nie bierze jeńców. Zresztą, świadczy o tym najlepiej krótki rys fabularny autora. W końcu kto rezygnuje z ciepłej posadki w New York Timesie, by wrócić do chylącego się ku upadkowi Detroit, zamieniając wielkomiejskie życie na harówkę w Detroit News?

 

Odpowiedzi na to pytanie istnieją dwie – skończony głupiec – albo – nieszablonowa postać. Charliemu z pewnością bliżej do tej drugiej charakterystyki, choć nawet ona do końca nie oddaje, z jakim gościem mamy tutaj do czynienia. Już na początku warto uprzedzić – nie ma drugiego reportera takiego jak LeDuff. To ktoś ulepiony z gliny bezpośredniości, dosadnego języka i bezwzględnych porównań. I to zarówno w zakresie opisywanych nadużyć, jak i względem samego siebie.

Skutek takiego a nie innego podejścia jest prosty i następujący. Choć autor przedstawia nam kulisy upadku miejsca swych narodzin, to czyni to w sposób iście uzależniający. Siła wyrazu jego kąśliwego pióra i osobistych obserwacji wciąga niczym narkotyk wysokiej klasy. To imponująco-niepokojące, że opowieści o często zniszczonych życiach, nędznej codzienności i rzeczywistości rodem z koszmaru, potrafią tak mocno przykuć uwagę.

 

Należy przy tym wspomnieć, że sfera globalna miesza się tu z bardzo osobistą perspektywą. LeDuff z równą krytyką i uczuciem opowiada nie tylko o spotkaniach innych ludzi z beznadzieją, ale przedstawia w tym zwierciadle także swoich najbliższych. Na bardzo dobrze znanym mu przypadku siostry, umiejętnie ukazuje Detroit jako potwora, którego macki mogą dosięgnąć każdego. W nawet tak dobrze zorganizowanej rodzinie, nie sposób wszystkich uratować. Jakby za przetrwanie w tym okropnym miejscu należało uiścić ofiarę.

 

Do ukazania podobnych losów trzeba odwagi i nieposkromionego serca, a nieprzejednany autor zaznacza to na każdym kroku. Wie kiedy wrzucić w obroty dosadny i doprawiony inwektywami język. Użyć wściekłości i rozżalenia jako środka wyrazu. Przy tym zachować równowagę tak, by nie ujmować ludzkim tragediom, stratom i nierównościom. Przypomina to trochę chodzenie po linie, gdzie choć możliwość upadku jest ogromna, to dziwnym trafem nigdy nie ma on miejsca.

Upadek mógłby być za to kluczem w odnalezieniu się w meandrach codzienności Detroit. Przestrzeni, w której nikogo nie dziwi, że kostnice zawalone są ludzkimi ciałami, bo rodzina nie ma jak opłacić kosztów pogrzebu. Miejscu gdzie strażacy mają dziury w butach i kombinezony uwalone sadzą, a każdy ich wyjazd na akcję może zakończyć się śmiercią. Cieniu metropolii będącym przyczółkiem polityków kradnących miliony i przyglądających się powolnemu rozkładowi struktur, za które są odpowiedzialni.

 

Opowieści o Detroit serwowane przez LeDuffa mają w sobie coś z relacji z strefy wojny. Niebezpieczeństwo wydaje się tu chować za każdym rogiem, śmierć zbiera swoje gęste żniwo bez względu na wiek, a podpalenia okazują się wymarzoną, tańszą niż kino rozrywką. Trudno zaimplementować w głowie podobny obraz, mając w niej także autentyczną chęć odwiedzenia Ameryki. Krainy wielkich możliwości, w której żyłach coraz częściach pojawiają się podobne złogi. Zamiast ze swadą imperium coś z nimi zrobić, okazuje się że lepiej udawać, jakoby nic nie zaszło i liczyć, że problem rozwiąże się sam.

 

Tak, Charlie LeDuff nikomu nie odpuszcza. Ani sobie, ani innym. Z plastyczną precyzją i choleryczną dosadnością nakreśla obraz krainy rozpadu. Koszmaru dziejącego się na jawie, skąpanego w ognistych płomieniach. To krajobraz przytłaczający, ciężki jak głaz i pozbawiający tchu. Przy tym też fascynujący na tej samej zasadzie, na jakiej zwalniamy widząc wypadek nieopodal. Jest coś pociągającego w tragedii, która nas nie dotyczy. Instynkt, który przykuwa wzrok i nie pozwala przestać patrzeć. Na podobnej zasadzie działa ta lektura. Spływa okropnościami, a mimo to nie sposób się od niej oderwać.

Z pewnością nie jest to styl reporterski, który trafi do każdego. Zdarzą się osoby, którym chociażby kwestia używanego języka wyda się cokolwiek drażniąca. Także osoby przyzwyczajone do jasnej narracji od a do z mogą poczuć się zagubione. Tutaj struktura bazuje na krótszych i dłuższych wycinkach z codziennego żywota Detroit. Aktualności przeplatają się z powrotami do przeszłości, której końcowy sznyt musimy nadać sami.

 

LeDuff to dla mnie świeży, pociągający i chropowaty głos na niwie reportażu. Mający własny styl, który wielu ugrzęźnie w gardle, a innych równie mocno zachwyci. Opowiadać o rodzinnym mieście z taką szczerością i wciągającą perspektywą, to spora umiejętność. W końcu to opowieść o śmierci, zapaści, a mimo to czyta się ją z zapartym tchem. Wielu mogłoby sobie z takim wyzwaniem nie poradzić. Ale nie Charlie LeDuff, bo on ma to coś i jest w tym nieznośnie konsekwentny. Co za tym idzie, jestem pewien, że nasza przygoda dopiero się rozpoczyna i Was też do niej zachęcam. Może nie do każdego ta forma trafi, ale jeśli już się uda, to wierzcie mi, długo tej eskapady nie zapomnicie.  

 

Ocena - 8+/10