Poszukiwanie bodźców, czyli "Ból i blask" - recenzja

  • Data publikacji: 27.08.2019, 13:00

Festiwal w Cannes jak co roku obfitował w premiery mistrzów, które jak to zwykle bywa - poddawały w wątpliwość ich pozycję bądź udowadniały prawdziwy kunszt. Jednym z egzaminowanych w tym roku był Pedro Almodovar i jego Ból i blask, który w końcu możemy zobaczyć na ekranach rodzimych kin.  

 

Zmysły. Podczas projekcji najbardziej oczywiste wydają się dwa z nich - wzrok i słuch. Istnieją wszakże filmowcy, którzy potrafią przekroczyć te oczywiste bariery. Sprawić, że promień spływającego z ekranu słońca wywoła wrażenie ciepła na ramieniu, a zapach unoszący się z parujących półmisków podrażni nos.  Właśnie zmysły sprawiają, że najnowszy film Almodovara to nie sentymentalna pocztówka wysnuta z wspomnień, ale odczuwalny we wnętrzu ból i blask.

 

Znajdziemy tu wszystko, czego wielkie kino potrzebuje: utracone miłości, niezaspokojone pragnienia, sukces zdruzgotany przez rzeczywistość. Jednak słowa te nie brzmią, nie oddają tego, co tętni w żyłach podczas seansu, co uwalnia się po napisach końcowych. Te zamknięte deklaracje są zimne, jakby zastygłe w betonie. Tymczasem w wizji hiszpańskiego reżysera nabierają one płynnych, plastycznych kształtów. 

Obecna egzystencja Salvadora Mallo to cień dawnych zwycięstw. Wyniszczony chorobą, ale i brakiem motywacji reżyser poddaje się reżimowi kolejnych dni, szukając ukojenia w frazesach gwiazd rocka. Próbuje oddalić swoje myśli przywołując także nieskomplikowane wspomnienia z dzieciństwa. Beztroskie lata to perspektywa może nie najbogatsza, ale szczęśliwa. Dająca ukojenie swoją prostotą.

 

W tej sferze codzienności i wspomnień poruszamy się wraz z głównym bohaterem. Kochającym swój zawód człowiekiem, zgniecionym przez dolegające mu bóle i świadomość własnej kruchości. Blask wydaje się ukryty, to echo spływające gdzieś z daleka. Dominuje niemożność, aktualne brzemię tak urągające, choć nieobarczone przesyconymi emocjonalnie gestami. Wystarczą tu drobne detale jak charakterystyczne wstawanie z krzesła, czy wysiadanie z samochodu, przy którym widać skutki urazu pleców.

 

Ogromną rolę odgrywa tu aktorska powściągliwość, w której świetnie odnajduje się Antonio Banderas, pokazując, jak wielkie drzemią w nim możliwości. W jego grze nie ma nic z atencji, wdzięczenia się na ekranie. Banderas ma w sobie coś takiego, że jego niespełnienie się rozumie, a wszelkie rozterki z tym związane, choć niewypowiedziane, są oczywiste i często przejmujące. Skromność staje się tu siłą wyrazu.

To co może zaskoczyć, to fakt, że w tej pełnej melodramatycznych tonów opowieści, odnaleźć można wiele lżejszych chwil. I nie jest to śmiech przez łzy, ale autentyczny uśmiech wynikający z małych, ujmujących sytuacji czy charakterystycznych zachowań postaci. Również wybornej inscenizacji, która nawet jeśli na pierwszy rzut oka zdaje się efekciarska i obliczona, okazuje się idealnie pasować do losów bohaterów i do nich samych.

 

Nostalgia i związana z nią melancholia to miecze obosieczne czasów współczesnych, ale i na tym polu Almodovar porusza się z gracją niewinnej nimfy. Nie zatraca się w pierwszej seksualnej fascynacji Salvadora, nie popada w upiększanie rzeczywistości. Ukazuje przeszłość jako siłę przeciwieństw. Dom wydrążony w skale pozwala oglądać z salonu niebo pełne gwiazd. Matka przejęta i kochająca, nie jest w stanie ukryć wiecznie nieobecnego ojca. Nawet piękne wspomnienia mają swoją cenę.

 

Ból i Blask to pod wieloma względami opowieść o stracie. Począwszy od utraty kontroli nad własnym ciałem głównego bohatera, przez próbę zatrzymania  matki odtwarzanej we wspomnieniach, po smak burzliwej miłości, wspaniałej i okrutnej zarazem. Wyłania się z tego trauma i próba zmierzenia się z nią, choć trudno doszukiwać się w tej drodze jednoznacznego, oczyszczającego katharsis. Także na tym polu hiszpański twórca odżegnuje się od słodkiego ukojenia, w którym tak wdzięcznie osnuwa się fałsz.

Jednak myliłby się ktoś, kto uważałby, że właśnie strata tkwi tu na piedestale. Często zapominamy, że stratę poprzedza coś bardzo ważnego i dlatego też wywołuje ona w nas ból. Mowa rzecz jasna o miłości, wyrażeniu przypominającym dziś piękny z zewnątrz dom, który w środku jest zupełnie pusty. Miłość dominuje w krwiobiegu tej produkcji, ale nie ma w sobie nic z ładnego, konsumpcyjnego słowa. Ona po prostu jest i czuć to na każdym kroku.

 

Najnowszy film Almodovara jest dla mnie jak podróż. Pewne widoki dobrze znam, być może nawet większość, ale emocje jakie się z nimi wiążą są nowe i przejmujące. To obraz nasączony gorzką melancholią, szczerą i smutną. Mimo to wciąż jaśniejący od ciepła, uśmiechu i obietnicy przełomu, który choć nie będzie tak wymarzony jakbyśmy tego chcieli, to nada naszemu życiu nowy kierunek. Drogę, która nie będzie wolna od bólu, ale warto ją przejść, dla nikłej, ale odczuwalnej obietnicy blasku.

 

Ocena 8/10