"Zimna Wojna" - recenzja

  • Data publikacji: 07.06.2018, 16:18

Zimna Wojna zachwyciła na festiwalu w Cannes, przez co moje oczekiwania były ogromne. Poprzedni film Pawła Pawlikowskiego, Ida, choć uznany za kontrowersyjny, był bardzo dobrą produkcją, ze świetnymi zdjęciami. Na Idzie byłem w dniu premiery, gdy jeszcze w Polsce nie było całej tej "oscarowej" promocji dzieła, na sali może było z pięć osób. Dzisiaj z Zimną Wojną jest zupełnie inaczej, ogromna ilość pokazów przedpremierowych, promocja na szeroką skalę. To wszystko przekłada się na frekwencję w kinie, tylko pytanie - czy lepsza promocja oznacza lepszą jakość filmu?

 

Kino jest medium audiowizualnym, dużo osób o tym zapomina, ale takie są fakty i jest to kwestia bezdyskusyjna. Oczywiście dobrze, żeby obraz i dźwięk były wspomagane fabularnie i aktorsko, wtedy dopiero możemy mówić o dziele kompletnym. Zimna Wojna to jest właśnie produkcja, która przede wszystkim czaruje obrazem. Jest to zasługa autora zdjęć, Łukasza Żala, który już w Idzie pokazał nam, na co go stać, zgarniając za ten film nominację do Oscara za najlepsze zdjęcia. Tak samo w Zimnej Wojnie mamy do czynienia z obrazem czarno-białym w proporcjach 4:3. Dodajmy do tego lata, w których dzieje się film, jazz pojawiający się w zwiastunach i w efekcie powstaje nam, przynajmniej w założeniu, coś na wzór filmów z Polskiej Szkoły Filmowej. Niestety, tylko w założeniu, bo choć wtedy filmy "na żywo" pokazywały wpływ wojny na ludzi, ich relacje, to było w nich więcej miłości, uroku niż w produkcji Pawlikowskiego.

 

Film zaczyna się w 1949, gdy postacie grane przez Tomasza Kota, Agatę Kuleszę oraz Borysa Szyca jeżdżą po zapomnianych przez świat miejscach w Polsce. W tym segmencie zdjęcia i ubiór postaci, szczególnie tej granej przez Tomasza Kota, jednoznacznie kojarzą się z Bazą Ludzi Umarłych. Celem ich podróży jest poszukiwanie prawdziwie ludowej muzyki. Co się udaje, oczywiście jak wszystko w tym filmie, symbolicznie, żeby tylko zaznaczyć. Gdyż piosenka, na którą trafią w trakcie swoich poszukiwań, jest znana ze zwiastunów Dwa serduszka, cztery oczy. I tak oto przez większość filmu widz ma do czynienia właściwie tylko z tą jedną piosenką, w różnych aranżacjach, odpowiednich do nastroju.

 

źródło: Kino Świat

 

Historia pokazana w filmie dzieję się na przestrzeni kilkunastu lat. Muzycznie mamy pokazany przekrój, od ludowej muzyki, przez jazz, aż ostatecznie po bigbit. Tak samo tutaj, wszystko jest ledwie symbolicznie zaznaczone. Jak jazz, to tylko w Paryżu (?!), a scena z występem zespołu bigbitowego była tylko po to, żeby być. Tych kilkanaście lat zostało pokazanych w filmie trwającym zaledwie 84 minuty, co znacząco wpływa na "płynność" fabuły. W filmie jest sporo skoków w czasie, co tworzy dziury fabularne. Choć te są wypełniane rozmowami bohaterów, widz na podstawie dialogów może sobie dopowiedzieć, co się działo w czasie, który nie został na ekranie pokazany. Dla jednych to może być zaleta, dla innych wada. Osobiście wolałabym, żeby czas ekranu był bardziej skromny, wtedy ta historia miłosna mogłaby zostać lepiej opowiedziana.

 

No i właśnie. Relacja pomiędzy dwojgiem bohaterów, ta historia miłosna. Nie chcę się wdawać w szczegóły, żeby nie psuć odbioru filmu osobom zainteresowanym, ale do mnie ten romans nie trafił. Po wojnie w Polsce powstało wiele filmów traktujących o miłości, często tragicznej, która miała na sobie piętno horroru okupacji. Mimo tego - wtedy jeszcze aktualnego - dramatu, relacje na ekranie były o wiele bardziej ludzkie niż to, co możemy zobaczyć w Zimnej Wojnie. Na myśl przychodzą takie tytuły, jak Nikt nie Woła czy Ostatni dzień lata. Nie wiem, dlaczego film, który powstaje w warunkach pokoju, dobrobytu w tak bardzo tragiczny sposób pokazuję miłość. Dlatego trudno tu się doszukiwać oryginalności. Polskie kino to albo dramaty i tragedie, albo głupie komedie romantyczne. Ze skrajności w skrajność.

 

źródło: Kino Świat

 

 

Na szczęście Zimna Wojna pod względem aktorskim jest na bardzo wysokim poziomie. Tomasz Kot jako Wiktor zagrał świetnie, jak już nas przyzwyczaił. Czuć jego emocje, nawet w zwiastunach to widać, po samym wyrazie twarzy wiemy, co aktor chce nam przekazać. Joanna Kulig również postarała się, aby oddać złożoność postaci Zuli. I choć trudno sympatyzować z bohaterką, to aktorsko trudno się czegoś przyczepić. W rolach drugoplanowych świetny Szyc, który wcielił się w rolę partyjnego pachołka. Oraz Agata Kulesza, postać symboliczna, niestety, w efekcie nie dostaje za wiele czasu ekranowego. Ale to, co pokazuje w danym jej czasie, to również wyżyny aktorstwa. Wystarczy zobaczyć jej wzrok w jednej ze scen i dokładnie wiemy, co jej postać myśli.

 

Trudno jest mi ocenić ten film. Przede wszystkim jest to triumf wizualny, każdy z kadrów mógłby służyć jako piękna fotografia na ścianę. Aktorsko też można stwierdzić, że to światowy poziom. Jednak rozwiązania fabularne, zachowania postaci, a już szczególnie zakończenie są dla mnie zupełnie bezsensowne. Wszystkie dramatyczne wydarzenia dotyczące naszych bohaterów nie są wynikiem trudnej, powojennej rzeczywistości, tylko wynikają z ich, co najmniej dziwnych, wyborów. Ale może też o to chodziło, dzięki temu mamy do czynienia z bardziej uniwersalną historią. Choć trzeba przyznać, że bardzo patologiczną.

 

Ogólna ocena: 7/10