Ilość cukru w cukrze, czyli "Pewnego razu w... Hollywood" - recenzja

  • Data publikacji: 02.09.2019, 14:44

Panie i Panowie, chłopcy i dziewczęta, lepiej zapnijcie pasy, bo czeka Was prawdziwa jazda bez trzymanki. Już za chwilę będziecie mogli zobaczyć dzieło budowniczego chwytliwego dialogu, magistra wizualnej ekspresji i muzycznego orgazmu na tonach niskich i wysokich. Oto przed państwem król recyklingu, kapitan inspiracji, mistrz chwytliwego jak malaria w puszczy amazońskiej cytatu – Quentin Tarantino.

 

Przyznać trzeba, nie są to żadne przelewki, ale prawdziwy gracz wagi ciężkiej. Dotąd nigdy nie padł na deski, o jakimkolwiek liczeniu nie wspominając. Jasne, tu i ówdzie trafiły mu się gorsze walki, ale chłopak od zawsze trzymał poziom. Trudno więc się dziwić, że jego najnowszy pojedynek rozgrzewał fachowców do czerwoności. Nie dość, że Tarantino mógł stanąć w szranki z burzliwym okresem w historii Hollywood, to jeszcze dobrał sobie na te okazję fantastyczne ludzkie wsparcie. Można rzec – świetny szef kuchni dostał produkt najwyższej jakości – ale, czy wypłynęła z tego prawdziwa maestria smaku?

 

Dobrze, może zacznijmy od początku. Na czele jest ich dwóch – Rick Dalton – aktor wzięty, ceniony, choć bliżej końca swej usłanej różami kariery, niż jej początku. U jego boku tkwi Cliff Booth – oddany kaskader zastępujący Daltona w wiadomych momentach i zarazem najlepszy przyjaciel gwiazdora. Na drugim planie, światła reflektorów skupiają się na Sharon Tate, która jest przeciwieństwem Daltona – ona dopiero zaczyna i jest tym szczerze podekscytowana.

Ależ jak mógłbym zapomnieć o wspaniałym bohaterze zbiorowym jakim jest fabryka snów u schyłku lat 60!? Maszynerii zmieniającej się mentalności, uczącej się burzliwych czasów, w której przyszło jej walczyć o dolary spragnionych nowości widzów. Czas wolności, nieposkromionych pragnień, w którym równie łatwo o brak sentymentów, co chęć jakiejkolwiek stabilizacji w dudniącym kotle przemian. Okres na wielu poziomach atrakcyjny, aż proszący się o sportretowanie przez kogoś z iskrą w oku, kto przełoży blaski i cienie tego świata na ekrany.

 

Na pierwszy rzut oka trudno o lepszego kandydata do takiego zadania niż Quentin Tarantino. Mamy w końcu do czynienia z reżyserem, który dziesiątą muzą oddycha, a zamiast krwi przez jego żyły przepływa taśma filmowa. Możliwość wciśnięcia w te struktury nie jednej anegdoty, nawiązania do ukochanych filmów z tamtego okresu, ale i szaleństwo w zakresie narracji wydawały się w tej wizji oczywistością.

 

Jakież było moje zdziwienie, gdy już na poziomie opowiadania historii Pewnego razu w... Hollywood okazał się produkcją bardzo…staroświecką. Mając w pamięci zabawę perspektywą czy sugestywność wizualną zawartą w obrazach twórcy Pulp Fiction, podobne podejście wydaje się co najmniej zaskakujące. Owszem, pojawiają się tu krótkie, często humorystyczne flashbacki i nawiązania do kultowych produkcji, ale poza nimi wszystko dzieje się jednotorowo, po jasno nakreślonej linii prostej.

I takie podejście nie byłoby problemem, gdyby wszystko funkcjonowało jak należy. Niestety, nie do końca tak jest. Przede wszystkim to, co było siłą wcześniejszych produkcji Tarantino, tutaj wychodzi zaskakująco bezbarwnie. Weźmy na warsztat chociażby mięsne, ociekające soczystością dialogi, które głęboko zapadały w pamięć. Tutaj znajdziemy drobne przebłyski w tym zakresie, ale trudno nie odnieść wrażenia, że dobrze znany rytm i złotoustość skłonna do cytowania, gdzieś się zagubiły.

 

Nie inaczej rzecz przedstawia się w zakresie narracji. Podążanie za Daltonem i Boothem przerywane przejściami do Sharon Tate, nie tyle się nawzajem napędzają, co każda z dróg idzie swoim torem aż do wyznaczonego punktu. Podobnie rzecz przedstawia się w warstwie wizualnej. Pierwiastka szaleństwa brakuje tu zarówno w ukazaniu Hollywood od kuchni, jak i środowiska sekty, czy też portret samego miasta, które prócz błyszczących neonów prezentuje się mało olśniewająco.

 

Innym stałym punktem, w twórczości QT były bez wątpienia charakterystyczne, uzależniające swą kreacją postaci. Trudno zarzucić aktorom, by którykolwiek z nich nie sprawdził się w swojej roli. Jednocześnie jedyną personą, która może przetrwać w panteonie postaci kultowych, jest Booth odegrany ze swobodą i uśmiechem dojrzałego faceta, mającym w sobie więcej niż nutę uwodzicielskiego playboya. Jego podejście do życia i codzienności ma w sobie coś z beztroski, pierwiastka wyjątkowości, za którym chce się podążać. DiCaprio choć robi swoje, to trudno nie odnieść wrażenia, że jest układanką złożoną z gotowych elementów, ogranych schematów wprowadzanych w najdogodniejszych momentach.

Nie zmienia to faktu, że to wciąż kawał sprawnej i wciągającej reżyserii. Nawet jeśli czegoś brakuje postaciom, a dialog stracił na swej wartkości, to ponad dwie i pół godziny nie są metrażem, który boleśnie odczuwa się w fotelu kinowym. Wręcz przeciwnie, ogląda się to wszystko przyjemnie, jak umiejętnie skrojoną historię, która utrzymuje tajemnicę do samego końca. Natomiast kiedy sekret wychodzi na światło dzienne, wrażenie że warto było nań czekać, jest jak najbardziej obecne.

 

Wszystko dlatego, że zakończenie to najlepsze, co możemy w Pewnego razu w... Hollywood zobaczyć. Jedna rzecz, że jest naprawdę zaskakujące, ale druga nie mniej intrygująca zawiera się w wydźwięku tej sekwencji. Można powiedzieć, że Tarantino sprzeciwia się bestialskości i przemocy za pomocą… przemocy właśnie. Tworzy to intrygujący, niejednoznaczny moralnie splot, który coś po sobie zostawia i nie jest tylko misternie przemyślaną scenariuszową błyskotką, ale rzeczywistą, namacalną myślą, która zostaje po seansie na dłużej.

 

Nie jest to z pewnością najlepszy film Tarantino, ani jeden z najlepszych, ale to wciąż kawał dobrego kina. Choć doskwiera niewykorzystany potencjał, to sprawność warsztatowa i umiejętność ukazania historii choćby w tak uproszczonej formie, wciąż ma swoje zastosowanie.  Zakończenie wiele wynagradza i w pewien sposób zmienia optykę odbioru całości. Nie sprawia może, że wady się zacierają, ale dorzuca garść kontekstów, które zwiększają atrakcyjność obrazu. Pewnego razu w... Hollywod nie jest może niezapomnianą eskapadą w miniony świat, ale ma w sobie wystarczająco wiele uroku i zmyślności, by przynajmniej na jeden kurs, okazać się wycieczką wartą rozeznania.

 

Ocena -  7/10