Hajs się zgadza, czyli "Polityka" - recenzja

  • Data publikacji: 11.09.2019, 11:08

Dobrze znam tę śpiewkę powtarzaną od lat – nie pójdę na kolejny film Patryka Vegi – a potem i tak grzecznie idę do kina. Czekam na coś nowego, choć wydaje się, że tylko tło i scenografia ulega zmianie. Jednak co poradzić, gdy sezon wyborczy w pełni, a tytuł nowego filmu brzmi Polityka?

 

Nie oszukując się, byłem ciekaw w jaki sposób do tego tematu podejdzie twórca Pitbulla. W końcu ileż to było buńczucznych opinii, że to film misyjny, uświadamiający, kładący na szali całą dotychczasową reżyserką karierę. Można było oczekiwać przynajmniej tego, że będzie w tej produkcji charakter, swego rodzaju ostry sprzeciw, nawet jeśli rozwodniony przez znaną u Vegi karykaturalność.

 

Nikt nie spodziewał się jednak, a przynajmniej mało kto, że Polityka okaże się obrazem tak bardzo nijakim. Półproduktem wyhodowanym na przejrzałych tabloidowych nagłówkach, których nikt nie potrafił tu przekonująco reanimować. Sama już struktura sprawia, że można mieć wątpliwości. Narracja podzielona na segmenty odpowiada różnym postaciom, od pani premier, przez ojca dyrektora, po samego prezesa, co ma ukazać jednolity obraz politycznej degrengolady obozu rządzącego. Założenia można jeszcze od biedy przyjąć jako słuszne, choć i tu pojawia się pierwsze światło ostrzegawcze. W końcu w tytule o politykę się rozchodzi, ale tylko jedna partia wiedzie tu prym, reszcie zostawiając skrawki. Stąd już bardzo blisko do jednostronnej nagonki politycznej, nie zaś ukazania środowiska w szerszej perspektywie.

 

Można by rzecz – znacie, to oglądajcie. Trudno bowiem nie odnieść wrażenia, że film ten to kabaret telewizji, który gdzieś już widzieliśmy. Okazuje się bowiem, że wtłoczenie rzeczywistych kwestii i wydarzeń w fabularną, podkręconą tkankę, nie ma żadnej siły rażenia. To co miało roznieść w pył elektorat i poparcie aktualnej władzy, wprawi go co najwyżej w znużenie, bo emocji tu niestety za grosz. Zamiast gromów i bezlitosnego rozliczenia, odhaczane jest kolejne aferowe the best of, które zamiast szokować, utula do snu i pokazuje, że w sumie nie jest tak źle, jak mogło się wydawać.

 

Doprawdy to sążnista porażka, gdy film, który miał rzekomo zmienić wynik wyborów, zamiast osłabiać krezusa, jeszcze jego status umacnia. Weźmy choćby wizerunek prezesa, zimnego władcy marionetek, który jak na bondowskiego antagoniste przystało, gładzi z radością tkwiącego na kolanach kota. U Vegi przybiera on formę samotnego dziaduszka, który owszem, ma swoje skrajne poglądy i jest uparty, ale trudno brać go do końca na poważnie. Toż siedzi on sobie w domku, herbatkę wypije, drożdżowcem przegryzie, taki nieszkodliwy ktoś. Nie żeby wywracał nasze życia do góry nogami, prawda?

 

Podczas seansu nie sposób oprzeć się wrażeniu, że komuś chodziło w przypadku tej produkcji tylko o jedno. Tak, szelest jaki słyszycie nie jest przypadkowy. Patryk Vega ze swadą liczy pieniądze, jakie udało mu się ubić na tej jakże prostej emocjonalnej konstrukcji. Począwszy od znakomitego marketingu, poprzez kapitalną, podburzającą emocje kampanię reklamową, udało się tu osiągnąć wyższy poziom promocji.

 

Na domiar złego ideologicznie jest to twór szalenie wręcz przestrzelony. Krytyka jaką wymierza Vega, nie tyle uderza w jego bohaterów, co w niego samego. Cóż innego można powiedzieć na to, że największy zarzut pani premier czyni z wiejskiego pochodzenia, wkładając jej postać w tani stereotyp. Z jednej strony czyni zakusy w stronę sugestii jakoby prezes był gejem, co miałoby w niego szalenie godzić, z drugiej w trakcie projekcji można odnieść wrażenie, że pochwala wszelką miłość na tym świecie. Istna schizofrenia poglądowa, bo nawet jeśli ten zarzut miałby zasadzać się na hipokryzji polityka i tak ma posmak prostackiego zarzutu małego, pozbawionego taktu i wyobraźni człowieka.

 

W tym galimatiasie wygasłego żaru, niepotrzebnych szarż i kiepskiego tuszowania prawdziwych motywacji, najmniej można zarzucić aktorom. Ewa Kasprzyk, Andrzej Grabowski i o dziwo Antoni Królikowski, znakomicie odnajdują się w swoich rolach. Potrafią oddać temperament odgrywanych postaci i wlać w nie życie. I to nawet jeśli muszą zmagać się z niedostatkami kalekiego scenariusza. Dobre słowo należy się także za ostatnie pół godziny produkcji, w której pojawia się zacięcie społeczne, które powinno jawić się już od początku. Kariera od człowieka z przypadku do polityka ma tu w sobie jakiś wyraz i iskrę, która krzesze się stanowczo za późno i pokazuję, że była dla tej produkcji nadzieja. Niestety, zamiast iść tą drogą, twórcy poszli w tanią i miałką sensację.  

 

Co tu dużo mówić. Patryk Vega znowu nabił nas w balona, a mnie już na pewno. Po zwiastunie dostrzegałem światełko w tunelu, a seans rozjechał mnie niczym pendolino na najwyższych obrotach. Ostatnia szansa na korzystny kurs dla Vegi okazała się porażką i jeśli ktoś wierzył, że jako reżyser ma on coś istotnego do powiedzenia, może już przestać się łudzić. Kasa, to jest klucz do zrozumienia czemu podobne twory powstają, ich jakość nie pozostawia co do tego cienia wątpliwości. Najwyraźniej niektórzy nigdy nie mają dość, co jest boleśnie ironiczne w stosunku do produkcji, która właśnie o personach podobnych pragnień miała opowiadać. Zamiast prawdy o polityce, wyszła ta o reżyserze. Twist, którego on sam, zapewne lepiej by nie wymyślił.

 

Ocena - 3/10