Mnogość wszechświatów, czyli "Ad Astra" - recenzja

  • Data publikacji: 26.09.2019, 12:39

Kosmos to coś bardzo bliskiego i dalekiego zarazem. Choć towarzyszy nam na co dzień, jego czeluście są odległe o miliony lat świetlnych. Nic dziwnego, że dla wielu reżyserów to niezwykle pociągający temat, a najnowszym tego dowodem jest film Jamesa Graya – Ad Astra.

 

Już od pierwszych minut czuć, że Gray poszukuje własnej drogi w zakresie eksploracji tego, co nieznane. Choć punktem wyjścia jest tu przypominający kino katastroficzne udar – czyli awarie jednostek elektrycznych wskutek bliżej nieokreślonych przyczyn - to prędko okazuje się, że to zaledwie pretekst dla o wiele głębszej opowieści. Pierwszy element domina, który sprawia, że astronauta Roy McBride wyrusza na poszukiwanie ojca, zaginionego podczas misji poszukującej życia we wszechświecie.

 

Komu na samą myśl o filmie dziejącym się w kosmosie przychodzi masa efektów i wartka akcja, może się nielicho zdziwić. Ad Astra ma co prawda momenty, w których skacze adrenalina, a całość przyspiesza, ale są to zaledwie fragmenty. Przez większość czasu wszelkie burze jakich możemy oczekiwać, dzieją się w głównym bohaterze, ale i one potrzebują czasu, by wybrzmieć w pełni. Wszystko dlatego, że bezmiar wszechświata wokół nas, nie jest wcale mniej istotny od tego, który mamy w sobie.

Reżyser jak tylko może przedkłada efektywność nad efektowność. Nie ma tu miejsca na tanie sztuczki, czy budowanie niepokoju w pretekstowy sposób. Podobnie jak tętno głównego bohatera, napięcie choć skryte, wzrasta z czasem projekcji. Widać jak Roy magazynuje w sobie pewne emocje i odczucia, jak stara się z nimi walczyć. Przebywa drogę, podczas której obserwujemy jak we wzorowej, acz bezdusznej postawie, pojawiają się coraz większe pęknięcia.

 

Niespieszne tempo, stonowane kadry, bliskie ujęcia twarzy – to wszystko stwarza atmosferę intymności. Poczucia bliskości z bohaterem i jego rozterkami. Wrażenie to potęguje narracja z offu, w której usłyszeć możemy, co kłębi się w myślach głównego bohatera. To kolejny element zacieśniający więzi. Zarówno w sposobie kręcenia, jak i opowiadania, trudno odciąć się od wrażenia, że to swego rodzaju poemat. Filozoficzna dysputa, która zaczepia o wiele tematów, acz nie obiecuje gotowych recept do ich wyjaśnienia, czasem oferując jedynie warty obrania kierunek.

 

Kosmos jaki możemy zobaczyć na ekranie jest wszechwładny i obcy. Ekscytuje, ale zarazem wytwarza trudny do jednoznacznego określenia lęk. Przytłacza ogromem, a przy tym fascynuje możliwościami. Wzmaga to często goszcząca cisza, podkreślająca przerażającą pustkę. Innym razem wybrzmiewają metafizyczne nuty, które podkreśla odpowiednio dobrana muzyka. Podbijająca wydźwięk, choć wyciszona, nie wychodząca przed szereg.

Ad Astra, choć ukazuje niedaleką przyszłość, w której możemy natrafić na kolonie na Marsie czy Księżycu, skupia się głównie na wartościach nieprzemijających. Bardzo ważną składową, by nie rzec kluczową, jest tu relacja Roya z zaginionym przed laty rodzicem. Ojcem będącym Inspiracją, ale też wielkim nieobecnym w jego życiu. Kimś kto go namaścił, miał niebagatelny wpływ na pewne postawy, ale i obraną ścieżkę życiową. Podczas projekcji doświadczamy pewnego rodzaju autoterapii. Próby zrozumienia, ale i wyrażenia ignorowanych wcześniej emocji.

 

Głównie to teatr jednego aktora, choć drugi plan z Tommy Lee Jonesem i Donaldem Sutherlandem robi co trzeba. Jednak to Brad Pitt jest zawsze na piedestale. To od niego zależy czy wątpliwości jakie skrywa jego bohater, ale też zadry będą widoczne i odczuwalne. Pittowi świetnie udaje się uchwycić momenty, w których zakłada różne maski i celebruje je wśród ludzi, a potem zdejmuje je w samotności, obnażając się w oku kamery. Czuć tragizm jego postaci, chłód który towarzyszy mu od zawsze i nie pozwala być pełnowartościowym człowiekiem.

 

Warto opowiedzieć też trochę o projekcie świata jaki możemy ujrzeć. Czas akcji to niedaleka przyszłość i można w niej dostrzec ścisłą symbiozę między tym co na ziemi, a poza jej granicami. Ciekawie ukazane są problemy pozaziemskich kolonii. Chociażby to, że na księżycu żyją piraci ograbiający z kosztowności. Można więc domniemywać, że znajduje się tam coś na wzór slumsów, a podbój kosmosu w żadnym razie nie wyeliminował nierówności społecznych. Innym interesującym aspektem jest ciągła kontrola stanu psychicznego, której doświadcza główny bohater. Świadomość istotności trzeźwego umysłu, ale i ścisłej kontroli wydaje się tu być wyniesiona na wyższy poziom.

Z pewnością nie jest to film dla każdego. Tempo niezwykle statyczne dla wielu może okazać się barierą nie do przejścia. Podobnie zresztą jak poetycko-filozoficzny wydźwięk. Kto oczekuje widowiska, pościgów i wybuchów, ten powinien przemyśleć wybranie się do kina. To bardziej podróż w głąb człowieka niż w czeluście kosmosu. Trzeba zanurzyć się w ten świat, by w pełni go docenić, co dla wielu może być po prostu uciążliwe.

 

Ad Astra niezmiernie mnie zaskoczyła. Spodziewałem się gotowca z kosmosem w tle, a dostałem coś trudno uchwytnego, co intuicyjnie od razu do mnie przemówiło. Ogrom kosmosu, ale i ludzkich rozważań pochłonął mnie w pełni. Zatopiłem się w obrazie, dźwięku i filozoficzno-metafizycznych dysputach doprawionych poetycką melancholia.  

 

Ocena - 8/10