Tylko z widzenia, czyli "(Nie)znajomi" - recenzja

  • Data publikacji: 05.10.2019, 11:54

Adaptacje produkcji, które osiągnęły sukces za granicą wychodzą nam raz lepiej, a raz gorzej. Nie dziwi jednak, że Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, przeobraziło się u nas w (Nie)znajomych. W końcu włoski fenomen doczekał się już kilku zagranicznych wersji, a kolejne są w drodze.

 

Trzeba przyznać, że film Paolo Genovese, to wymarzony projekt do przełożenia na inny rynek. Koncept, w którym grupa znajomych podczas kolacji postanawia czytać na głos sms-y i słuchać rozmów telefonicznych, stwarza ogromne możliwości. Odsłania to, co skrzętnie ukryte. Sprawia, że wszelkie wybiegi tracą racje bytu, a maski którymi się posługujemy opadają z hukiem. Trudno o lepszy materiał analizujący trwałość relacji, współczesne bolączki i technologiczne zagubienie.

 

Jednak posiadać solidny fundament to jedno, a wybudować na nim dom z prawdziwego zdarzenia, to zupełnie coś innego. Należy zacząć od początku, czyli odpowiedniego zestawu aktorów. Do podobnych wniosków doszedł reżyser, który zatrudnił nazwiska z wysokiej półki. Simlat, Kot, Ostaszewska, Smutniak, Żurawski, a do tego mniej opatrzone twarze, jak Domańska czy Żołądkowicz. Zapowiadało to istny koktajl Mołotowa, gotowy wybuchnąć w każdej chwili.

 

Na zapowiedziach się nie skończyło, bo Tadeusza Śliwa lepiej niż umiejętnie odrobił pracę domową. W sukurs wzorowemu castingowi poszedł pieczołowicie nakreślony scenariusz, czyli główna bolączka rodzimej kinematografii. Choć (Nie)znajomi używają pewnych sytuacji i zwrotów akcji z włoskiego pierwowzoru, to znalazło się tu wiele miejsca na inwencje własną. To w żadnym razie bezmyślne przepisywanie znanej receptury, ale jej staranna obróbka. Tu coś ująć, tam zaimplementować z otaczającej rzeczywistości, a w innym miejscu wywrócić na drugą stronę.

 

Działa to tym lepiej, że kolejny problem polskich produkcji, czyli sztuczne dialogi, tutaj nie występuje. Chwilami można odnieść wrażenie, że choć pewne punkty były zawarte w scenariuszu, to drogę do nich reżyser pozostawił aktorom. Tak lekkie, życiowe i potoczne są kwestie wybrzmiewające z ekranu. Iluzja realności ukazanej sytuacji, tego, że do pewnych wydarzeń mogło dojść, jest dzięki temu namacalna i przekonująca.

 

Film Śliwy zaskakuje nie tylko na polu wzorowej realizacji, ale także swobodzie z jaką porusza się na przeciwległych biegunach. Dużo tu śmiechu, humoru, okazji by chichotać pod nosem. Z drugiej strony nie brakuje ważnych kwestii, które skłaniają do refleksji, zastanowienia się nad pewnymi aspektami naszego życia. Komedia i dramat przypominają tu dwóch tancerzy, którzy pojawiają się na scenie jeden po drugim. Każdy ma czas by zaznaczyć swoją obecność i wybrzmieć, tworząc nierozerwalną, pociągającą całość.

 

W tym tyglu sprzecznych, a mimo to wiążących emocji, pojawia się wiele aktualnych tematów, których nie sposób zlekceważyć. Do tego nie wkraczają one z siłą dydaktycznego frazesu, ale zaskakują lekkością podania, co w żadnym razie nie pozbawia pewnych kwestii znaczenia. Sam układ par, jakie widzimy na ekranie – małżeństwa, w którym żona zarabia za granicą na dostatnie życie, zobojętniałej pary na zakręcie, świeżej i tętniącej miesięcznej miłości, oraz singla, rodzynka walczącego z własnymi emocjami  - stwarzają ogromne możliwości do wiwisekcji codzienności, światopoglądów, czy opowieści o tym, co naprawdę dzieje w naszych małych życiach.

 

Tadeusz Śliwa poddaje bohaterów sytuacjom, w których muszą zmierzyć się z swoimi ograniczeniami i emocjami. Zderza ich z tym, o czym wolą nie myśleć bądź odkładać na później. Pokazuje jak łatwo zanika bliskość i jak trudno ją odbudować. Konfrontuje status materialny z zaburzonymi wskutek niego relacjami w rodzinie. Wywleka na wierzch krańcowe przekonania, które w zderzeniu z najbliższymi osobami nagle nabierają zupełnie innych odcieni.

 

Motyw płynący przez całą produkcję nie jest przypadkowy. Strangers in the night, poza tym, że jest piękną kompozycją, to idealna myśl przewodnia, podług której tak naprawdę zawsze pozostaniemy sobie mniej czy bardziej nieznajomi. Wariacje klimatycznej melodii znakomicie uzupełniają zabawę kolorami mającymi nasycić panujące w pomieszczeniu emocje, czy pracę kamery podkreślającą pewne wydarzenia. Zdarza się tu także rzecz niebywała. Bywa cicho. I cisza ta potrafi zdziałać więcej niż przepastne linie dialogowe.

 

Rozpływam się nad (Nie)znajomymi, ale trudno, żeby było inaczej, gdy całość działa lepiej niż oryginał. Unika melodramatu rodem z telenoweli, nie pozwala by zwrot akcji był ponad wypracowaną emocją. Do tego zmienione zakończenie sprawia, że trzeba się z wszelkimi odczuciami zmierzyć, nie odkładając ich, na co wskazywał poniekąd film Genovese. Udało się tu także zainscenizować przynajmniej dwie fenomenalne, przeszywające na wskroś sceny. Rozmowa Tomka z córką przez telefon, czy istny manifest na cichą rozpacz w rodzinie, w wykonaniu Ostaszewskiej, to momenty, które same w sobie stają się pozycją obowiązkową dla każdego kinomana.

 

(Nie)znajomi w stu procentach wykorzystują fundament jaki oferował oryginał. To aktorska uczta, kino gadane najwyższej próby, które ogląda się z niekłamaną przyjemnością. Produkcja, w której każdy powinien znaleźć coś dla siebie i prócz wielu uśmiechów, pozwolić na choćby nutę katharsis. Okazuje się bowiem, że można o codziennym życiu i współczesnych bolączkach opowiedzieć tak, że ani zęby nie bolą, ani irytacja nie gnieździ się w głowie, ale patrzy się na to wszystko z przejęciem i żywym zainteresowaniem.  Bo to co widzimy na ekranie jest prawdziwe i w różnych aspektach każdego z nas dotyczy, czy tego chcemy czy nie.

 

Ocena - 8/10