Nolan Midasem kinematografii, czyli "Tenet" - recenzja

  • Dodał: Sebastian Sierociński
  • Data publikacji: 31.08.2020, 11:40

Odbiorcy Christophera Nolana dzielą się zazwyczaj na dwie skrajne grupy – tych rozpływających się nad Incepcją i trylogią o Batmanie psychofanów oraz chłodnych, Ja natomiast od lat należę do trzeciej zbiorowości – tej o zdecydowanie najzdrowszym podejściu. Owszem, niemal ubóstwiam filmowy monument, jakim jest Interstellar i nierzadko z dziką chęcią wracam do seansu wspaniałego Memento, a jednak w twórczości reżysera Dunkierki wciąż potrafię dostrzec (często niemałe) minusy. 
 
I z tym Christopherem to zabawna sprawa, bo ów zacny człowiek bez wątpienia jest geniuszem i wizjonerem, ale to jednocześnie twórca, który - owszem, stara się - ale nie zawsze zdoła uniknąć szablonowości i scenariuszowych (często bolesnych dla duszy kinomaniaka) głupstw. Ucierpiały już na tym niektóre z jego poprzednich tytułów. Co za tym idzie, z całym szacunkiem, ale dotychczas Nolana nie śmiałbym określić mianem Midasa kinematografii. A mówiąc dotychczas mam na myśli... no właśnie, co się zmieniło? No cóż, zdarzył się... Tenet. 
 


Film o podróży w czasie to piekielnie niepewny grunt. Jakże łatwo tu o nawet drobne potknięcie, które sprawi, że zamotany paradoksami czasowymi scenariusz wielomilionowej produkcji zostanie wyśmiany i określony mianem gniota z przerostem formy nad treścią, a jego reżyser - kolejnego amatora, który może chciał dobrze, ale porwał się z motyką na słońce. I poległ.  
 
Nolan najwyraźniej takich obaw bynajmniej nie miał. Po wyprawie w kosmos i na francuską plażę twórca zabiera nas do świata, w którym ludzkość wynalazła sposób na osiągnięcie tzw. inwersji czasu. Niestety, jak zwykle znajdą się ludzie, którzy przełomowym wynalazkiem zechcą zaszkodzić reszcie społeczeństwa. Niejaki Protagonista (John David Washington) musi zapobiec katastrofie, której ofiarą padną wszelkie żyjące istoty. Problem w tym, że po obu stronach zwierciadła czasu jest coraz mniej... 
 


Historia wydaje się banalna, ale przekonacie się sami – scenariusz jest wystarczająco skomplikowany. Nolan po raz kolejny usilnie stara się zachęcić widza do myślenia. W rezultacie seans Teneta staje się rozrywką niezwykle angażującą i na swój pozytywny sposób wyczerpującą. Chociaż, trzeba przyznać, że jak na film o podróżach w czasie i unikaniu paradoksów - fabuła jest nadzwyczaj przejrzysta i... w miarę spójna.  
 
W oczy rzuca się przede wszystkim niezwykłe tempo filmu. Jeśli tęsknicie za majestatycznym i leniwym Interstellarem albo niespiesznie rozpędzającą się Dunkierką, mam złą wiadomość - Tenet już od pierwszych minut rzuca nas w wir akcji. Bez tłumaczenia, wstępu czy zapowiedzi. Ot, dostajemy pierwsze elementy układanki, z którymi mniej więcej do połowy seansu nie wiemy co zrobić. Ale spokojnie, koniec końców wszystkie puzzle zaskakująco dobrze do siebie pasują. I nie powiem, jest to bardzo satysfakcjonujące. 
 


Szczególnie, że robiąc film o podróżach w czasie Nolan mógłby niewielkim kosztem zostawić widza bez wyjaśnienia części wątków. Być może byłaby to wyborna okazja do stawiania własnych interpretacji filmu. Faktem jest jednak, że finalne złożenie warstwy fabularnej w jednolitą całość nadaje całej produkcji soczystej i rozkosznej dla duszy pełni. (Kwestię - mówiąc dosadnie - głupot i nieścisłości w scenariuszu (są takie, a jakże!) omówię nieco później). 
 
Prawdziwej przyjemności dostarcza jednak nie łechtająca ego perfekcjonistów układanka, a iście badassowski zbiór scen od momentu przejścia na symboliczną drugą stronę lustra. Nolan chyba nie mógł zrobić nic lepszego, niż rzucić bohaterów w - rzekłbym - wsteczną podróż w czasie. Od tego momentu Tenet staje się wizualną gratką, widowiskiem zniewalającym zmysły. Wprost genialny jest zabieg przedstawienia tych samych scen z perspektywy każdej ścieżki czasowej. Wyobraźcie sobie tylko scenę pościgu, w której nasi bohaterowie mijają, a nawet współpracują z wersjami siebie samych z przeszłości, przy czym ta przeszłość jednocześnie jest dla nich przyszłością! Więcej chyba nie muszę mówić. Prawdziwa perełka. 
 


Nolan po raz kolejny realizuje autorski pomysł całkowicie na własnych zasadach. Ta swoboda i zabawa twórcy jest doskonale widoczna w każdym kolejnym kadrze produkcji. Niemalże brak tu sztampowości, szablonów i utartych szlaków, którym ocieka 99% współczesnych dzieł kina. CN po raz pierwszy od dawna wciela się w rolę twórcy, po którym wreszcie można spodziewać się oryginalności i odważnego odbiegnięcia z dala od pewnych ścieżek. Tenet obfituje w eksperymenty, nowości, świeże i ciekawe rozwiązania, na które, śmiem twierdzić, nie pokusiłby się każdy reżyser i scenarzysta. Za tę odwagę ogromny plus. 
 
Niestety, Tenet nie jest jednak filmem idealnym. Chciałbym ocenić go na 10, ale zwyczajnie nie mogę. Nie brakuje mu bowiem niespójności i wad, również w samym scenariuszu. Wiele tu umowności, które nietrudno zauważyć nawet bez tytułu doktora nauk fizycznych. Nolan najwyraźniej przymknął oczy na własne niedociągnięcia, licząc zapewne na to, że odbiorca będzie zbyt zajęty ogarnianiem przedstawianych na szybko zasad tenetowskiego świata, by zauważyć, że wiele z nich wzajemnie się gryzie i wyklucza. Cóż, po części tak jest, co nie zmienia faktu, że najnowsze dzieło twórcy Interstellara po raz kolejny opiera się na prowizorycznym, pseudonaukowym bełkocie i nawet będąc oszołomionym rozmachem filmu, byłem w stanie go zauważyć.  
 


Ale to nie naciągane zasady świata przedstawionego powinny być największą bolączką Nolana. Osobiście znacznie bardziej zawiedziony byłem pewną częścią scenariusza. Niestety, kreacje postaci są tanie, naciągane i mało oryginalne. Najbardziej cierpi na tym główny antagonista – w tej roli Kenneth Branagh. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że jest to najgorszy i najmniej przekonujący czarny charakter w filmografii Nolana. Ta bolesna nijakość tyczy się niestety większości postaci, może poza duetem Washington & Pattinson. Obaj panowie wypadli świetnie. Sytuacji nie ratuje nawet szybkie cameo weterana produkcji CN – starego, dobrego Michaela Caine’a. 
 
Tenet to film, który szczególnie trudno mi ocenić. Z jednej strony to audiowizualna gratka, Nolan w czystej postaci. Kawał solidnego kina akcji z fenomenalnie napisanym wątkiem o podróżach w czasie z odważną nutką hollywoodzkiego efekciarstwa. Produkcja o ogromnym rozmachu starająca się zapełnić każdą lukę scenariuszową, której bardzo brakuje jednak lepszej warstwy fabularnej. Zabrakło pomysłu w tym chyba najważniejszym elemencie filmu, a to, co by nie mówić, mocno uderza w całość obrazu. Ale nawet to fabularne potknięcie nie sprawia, że Tenet przestaje być filmem świetnym. Poziom realizacji, angażujące tempo i wreszcie świeże podejście do tematu podróży w czasie składają się na fakt, że Nolan po raz kolejny dostarczył nam kawał solidnego, angażującego i pięknego kina. 
 


I tak finalnie oceniam najnowsze dzieło Christophera. Tenet z pewnością nie jest kolejnym monumentem, nolanowskim arcydziełem które przejdzie do historii kinematografii i którym zainteresują się kolejne pokolenia. Melodramatycznie mówiąc, w moim sercu pozostanie jednak na długo i z pewnością niejednokrotnie wrócę jeszcze do tego zacnego tytułu. Zapamiętam go nie jako delikatny (acz bolesny) scenariuszowy niewypał, ale filmowego pioniera, który stawia pierwsze odważne kroki w nowej formie i który rzuca nowe światło na - zdawałoby się - wyeksploatowany zupełnie temat podróżowania w czasie. A to zupełnie mi wystarczy, by mimo lekkiego zawodu moich oczekiwań wreszcie nazwać Christophera Nolana Midasem kinematografii. Cóż, to w końcu człowiek, który pojęciu walki z własną przeszłością nadał zupełnie innego znaczenia... 

Tenet (2020) Reż. Christopher Nolan
8.5/10

Sebastian Sierociński

Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Miłośnik kina, literatury, gier komputerowych i muzyki. Kontakt: sierocinskisebastian00@gmail.com