Bedoes i Szpaku w pułapce monotonii [FELIETON]
YouTube.com / GUGU

Bedoes i Szpaku w pułapce monotonii [FELIETON]

  • Data publikacji: 27.01.2021, 21:30

Ostatnie dwa tygodnie na rodzimej scenie muzyki popularnej stały przede wszystkim pod znakiem dwóch głośnych premier od raperów młodego pokolenia. Mowa oczywiście o Rewolucji Romantycznej Bedoesa i Różowej Panterze Szpaka. Obie płyty – klasycznie już dla obu z wyżej wymienionych – spolaryzowały odbiorców. O ile jednak żadna z nich nie przekona raczej sceptyków do talentu ich autorów i nie zwerbuje im nowych fanów, ci zagorzali nie powinni narzekać. Na start, postawmy sprawę jasno – żadna z tych płyt nie jest zła per se. Obie jednak narzucają pytanie – gdzie leży granica popularnej zasady Jeśli coś działa, to po co to zmieniać?

 

To jednak nie jedyny powód, dla którego te dwie płyty traktowane są w tym tekście zbiorczo. Obu z ich autorów sporo przecież łączy. Życiowo – trauma w życiu osobistym, rodzinnym, ciężkie dzieciństwo, a teraz ogromny sukces, przypłacony jednak niewiele mniejszym hejtem. Artystycznie – eksperymentalna, twórcza ekspresja wokalna i prawdziwy talent do przekazywania emocji głosem. Zresztą na tychże emocjach i dzieleniu się nimi z słuchaczem opierają sporą i najlepszą część swojej twórczości. Pozostała jej część to rozliczanie wyżej wspomnianych hejterów, wspominkowe historie z blokowisk, niełatwe relacje z narkotykami oraz fantazjowanie o ulicznych sposobach radzenia sobie z wrogami czy klasyczne rapowe bragga - zgodnie z nieśmiertelnym schematem: kiedyś nie miałem, teraz mam. Oczywiście nie byłoby tych chwalonych przeze mnie emocji, gdyby nie tło będące ich bodźcem. A wrażliwość w twórczości obu ma taką siłę działania, dopiero przez kontrast z szorstkością, jaka zazwyczaj następuje w kolejnym wersie. Ale o ile nie można odbierać twórcom możliwości autoterapii poprzez tworzenie muzyki (a moc takiego rozwiązania ciężko przecenić), to być może trochę egoistycznie, ale nas jako odbiorców interesuje, co efekt końcowy oznacza dla nas, słuchaczy, konsumentów. Efekt końcowy wciąż podobny, oparty na tych samych schematach; po prostu przewidywalny. Te koncepty, podane w stylowej formie, ujmowały i sprawdzały się bardzo długo. Pytanie jednak, czy ich formuły się gdzieś po drodze nie wyczerpały? Czy nie za często zaczęła się w to wszystko wkradać powtarzalność, a co za tym idzie – monotonia w dostarczanym produkcie?

 

Szpaku, co trzeba mu oddać, zupełnie tego nie kryje. Zeszłoroczne, nagrane z Kubim Producentem Dzieci Duchy zamykał utworem z wersem Tato, wiem że żyjesz w tej muzyce / Monotematyka, którą ciągle chcę tu widzieć. Na świeżej Różowej Panterze, w otwierającym ją tytułowym singlu, to właściwie powtarza: We mnie tylko gniew / Monotematyka, bo nie pogodziłem się. Niczym bohater grany przez Eminema w finałowej bitwie 8. Mili, zabiera naboje krytykom, zanim zdążą je wystrzelić. I z tak postawioną sprawą ciężko dyskutować. Z tak wyraźnie zbudowanym mostem pomiędzy tymi dwoma projektami, ich kontrast razi jednak jeszcze bardziej. Dzieci Duchy zapiszą się prawdopodobnie w historii rodzimej sceny, jako jedna z najbardziej emocjonalnych płyt gatunku. Tam grało wszystko, od produkcji Kubiego Producenta, który na potrzeby tego albumu przygotował kilka z najlepszych podkładów w swojej dotychczasowej karierze, przez nienaganną, nowatorską na wtedy ekspresję wokalną Szpaka, po szczere teksty, w których autor całkowicie się przed słuchaczami obnażył. To płyta kompletna, spójna i z ogromną siłą rażenia. Różowa Pantera, w bezpośrednim kontraście, brzmi jak mieszanka odrzutów z tamtego projektu (ale na gorszych podkładach) z naprędce dogranymi zapełniaczami w postaci spontanicznych nagrań. Być może to efekt próby uchwycenia zbyt wielu srok za ogon na raz. Szpaku przecież, poza omawianą płytą solową, równolegle nagrywał projekt z bratem Rolexem, jeszcze inny z ekipą Chillwagonu, a wreszcie szefuje teraz nowo założonemu przez siebie wydawnictwu muzycznemu GUGU. Tam podpisuje coraz to nowych artystów (i są to naprawdę warte obserwowania ruchy) i to właśnie tego labelu sumptem - po odejściu z dowodzonego przez Palucha Biura Ochrony Rapu - wydał Różową Panterę. To pracowitość godna pochwały, ale niewykluczone, że i jedna z przyczyn tego, że najnowszy album rapera nie brzmi jak kompletny produkt jakości do jakiej nas przyzwyczaił, a wszystko go dotyczące, od ruchów wydawniczych po efekt końcowy, charakteryzuje chaos. Dość powiedzieć, że w grudniu, zapowiadając najnowszy singiel Bal Szpaku pisał: Wszystkie dotychczasowe single z „Różowej Pantery” były tworzone spontanicznie i odnosiły się do aktualnych wydarzeń w moim życiu i w moim kraju. Już niebawem „BAL”, czyli tak naprawdę pierwszy singiel, który najbardziej oddaje klimat nadchodzącej płyty. Sęk w tym, że jednocześnie w opisie wrzuconego wtedy filmu widnieje informacja, że to już szósty singiel promujący album. W efekcie w dniu premiery – ponad pół roku od pierwszej zapowiedzi - dostaliśmy... zaledwie 4 nowe utwory. Przez to całość projektu ma bardziej wydźwięk playlisty singli, czy po prostu... mixtape’u. Nie pomaga tego wrażenia zatrzeć pomysł zamknięcia tracklisty płyty swoją zwrotką z #Hot16Challenge2. Trzeba jednak uczciwie przyznać - to co działało wcześniej, działa i tu. Pomimo że ciężko się oprzeć wrażeniu, że najmocniejsze linijki wyrzucił z siebie na poprzedniej płycie, Szpaku wciąż potrafi złapać za gardło. Warto mu też oddać, że w rozliczaniu krytyków jest coraz celniejszy i naprawdę rzadko gryzie się w język. To wciąż pewnego rodzaju novum u artysty tego kalibru. Z nowych rzeczy zaskakującym higlightem albumu okazuje się też nieco luźniejszy, uliczny lovesong Wino z udziałem Dziarmy. Reszta blednie jednak na tle znanych już singli, dodatkowo podtopiona przez wątpliwej jakości featuringi czy podkłady. Można się zastanawiać, czy jednym z błędów – i źródeł chaotycznego wydźwięku całości – nie okazała się zamiana pracy z jednym producentem na szereg gościnnych udziałów?

 

 

Na żaden podobny ruch nie zdecydował się na pewno kolega Szpaka po fachu, Bedoes, po dwóch projektach z Kubim Producentem, drugi z kolei album nagrywając w całości z Lankiem. Czy to jednak wystarczyło, by płycie udało się uchronić od innych wad? Otoczka wydawnicza Rewolucji Romantycznej była na pewno daleka od estetyki mixtape’owej. Rozbuchana promocja, klasycznie podkręcana przez Bedosa na swych kanałach społecznościowych deklaracjami, że to najlepsza i przede wszystkim najważniejsza płyta w jego karierze. W trackliście pozorna spójność, a nawet jakiś koncept – podział utworów, na te oznaczone blizną i te buziaczkiem. Tym bardziej boli jednak efekt końcowy. Tam, gdzie Szpaku postanowił dać słuchaczom po prostu przedłużenie tego, czego od niego oczekują (nawet jeśli nieco drugiej jakości), tam Bedoes postanowił dać więcej, mocniej, głośniej i dobitniej. Ale to wciąż to samo. Tło sesji nagraniowych Rewolucji Romantycznej - specjalnie wynajęty na ten czas dworek Niewieścinie pod Bydgoszczą - przywodzi na myśl głośne hawajskie sesje magnum opus Kanye'ego Westa, My Beautiful Dark Twisted Fantasy. I o ile czuć w tym podobną megalomanię i aspirację do tej samej wielkości, efekt końcowy znów bliższy jest chaotycznej formie mixtape'u, do tego średnio w pierwszym odsłuchu przyjemnego. Zrzućmy to na karb, wiele bardziej niż przy poprzedniku, eksperymentalnych ambicji duetu. Wierzę, że panowie chcieli dopisać polską cegiełkę do wciąż mainstreamowego, ale jednak bardziej awangardowego, rapu spod znaku Yeezusa Kanye’ego Westa czy choćby świeżego Whole Lotta Red Playboi’a Carti’ego. Udowodnili już zresztą, że potrafią ten pazur odsłonić – w Hardcore PleasureOpowieści Z Doliny Smoków. Niestety, podobnie jak na Różowej Panterze, nic nie kopie tu równie mocno, jak poprzednia płyta. W odróżnieniu od Szpaka jednak, Bedoes dwoi się i troi, by nas przekonać że jest zupełnie odwrotnie. Wspomniany wyżej Kanye West zdaje się zresztą odgrywać rolę sporej inspiracji w Rewolucji Romantycznej. O ile u Lanka zamiłowanie do amerykańskiego rapera, producenta i bez mała wizjonera widać nie od dziś, o tyle u Bedoesa jest to niejakie novum, co może sugerować, że Lanek odgrywał w reżyserii czy produkcji wykonawczej tego albumu większą rolę, niż pewnie by to publicznie przyznał. Ale zostawmy domysły. Problem w tym, że ograniczenie czysto rapowych zwrotek na rzecz wyeksponowanych na pierwszy plan głupawych, wulgarnych linijek (motyw znany choćby z wyżej wymienionego już Yeezusa) średnio zdaje egzamin w tak dosłownym przeniesieniu go na polski grunt. Bedoes nigdy nie krył zamiłowania do tego kontrowersyjnego translatorskiego zabiegu (vide: Mam przy sobie gówno, mama już nie będzie płakać z debiutanckiego Aby Śmierć Miała Znaczenie), a i nie ukrywał, że sporą część zwrotek dogrywa na zasadzie freestyle'u. I o ile nigdy Juice WRLD'em w tej kwestii nie był, nie można mu było odmówić naturalnego drygu do chwytliwych melodii i wersów. Tu jednak pożera go pewność siebie, która bije z każdej wypowiadanej linijki - z przekonaniem, że jest super-zabawna, super-trafna lub super-błyskotliwa, na tyle, że na jej finałowy punch warto wyciszyć podkład, by podkreślić jej wagę. W rzeczywistości połowa z nich bliższa jest zwykłej dezynwolturze, raz mniej, raz bardziej tylko udawanej. To nie pierwszy raz, gdy Bedoesa zjada napędzany przez niego samego (over)hype, jakoby muzyka, którą właśnie tworzy, miała być najważniejszą w jego karierze. Nigdy nie było to jednak tak bardzo uwydatnione, bo i nigdy nie robił tego z taką ślepą pewnością i butą jak tu. Tekstowo wciąż jest to ta sama, znana już dobrze, bipolarna chęć zwalczania zła na świecie za pomocą populistycznych truizmów, wymieszana z groźbami potrącenia wrogów prywatnym Range Roverem lub poderwania im matek. W mieszance tytułowego romantyzmu z ulicą to autor pierwszej z omawianych płyt, czyli Szpaku, wypadają jednak o niebo autentyczniej. Bedoesa bronią i ratują przebłyski autoironii, miło więc ją słyszeć w linijkach typu Jestem zawsze z gangiem, jak Teletubisie. Najmocniejszą częścią płyty pozostaje jej warstwa muzyczna. Hitowy, chwytliwy beatmaking ustępuje tu miejsca prawdziwym kompozycjom z iście filmowym sznytem, ugruntowując pozycje Lanka w absolutnej czołówce polskich producentów i udowadniając, że jego możliwości wykraczają daleko poza rapowy gatunek. Na jego świetnych podkładach Bedoes bardzo chciał głośniej i z większą pompą winkorporować wszystkie składniki swojego ogromnego sukcesu w Rewolucję Romantyczną, ale przesadził i zjadł - a przynajmniej solidnie nadgryzł - własny ogon. W efekcie nie słyszymy tu od niego nic rewolucyjnego. Bardzo szkoda, że dłużej nie została pociągnięta osobista linia narracji z otwierającego Intra. Na jego etapie wydaje się jeszcze, że dawno (może od czasu Gustawa) nie słyszeliśmy Bedoesa tak szczerze obnażającego się przed słuchaczami i że możemy mieć do czynienia z naprawdę dojrzałym projektem. Szybko zostajemy jednak sprowadzeni na ziemię. W zamykającej standardową wersję albumu Dodzie :* Bedoes tak podsumowuje swą legalną część kariery: Zacząłęm to robić, aby „Śmierć Miała Znaczenie” / Potem wyrósł we mnie „Kwiat Polskiej Młodzieży” / Stałem się głosem pokolenia, po czym przyleciały „Smoki” („Opowieści Z Doliny Smoków” - przyp. red.) / „Rewolucja Romantyczna” to jest walka o to, by prawdziwość nie  umarła. Problem w tym, że kolejność wyżej wymienionych tytułów płyt (poza debiutancką AŚMZ) można by dowolnie wymieszać i wiele by to nie zmieniło. Podobnie jak większość poszczególnych utworów z ich tracklist. Na Rewolucji Romantycznej słychać faktycznie chęć stworzenia czegoś na kształt podsumowania dotychczasowej kariery – zwłaszcza w nagromadzeniu auto-followup’ów. Podczas jednak gdy najnowszy projekt Szpaka brzmi jak zbiór luźnych utworów kontynuujących tropy i motywy znane z poprzednika, album Bedoesa bliższy jest bezpośredniej kserokopii poprzednich albumów, przerzuconej przez dziwaczny, zupełnie niepotrzebny przester.

 

 

Potrzebuję przerwy, zniknę po tej płycie i przemyślę swoje błędy to jedna z ostatnich linijek na Rewolucji Romantycznej. Chyba najprawdziwsza i najważniejsza. Obu z omawianych tu dziś raperów nie zaszkodziłaby chwila oddechu, przerwy wydawniczej i autorefleksji – by wrócić z czymś nowym, świeżym lub jeśli nawet miałoby to być pozostanie w swej niszy, to by móc wrócić z prawdziwie (nie tylko pozornie) zdwojoną siłą. I poziomem, który nie raz, nie dwa już prezentowali. Bo oboje są w pełni zdolni do tego, by przy kolejnych projektach to ich utwory zostawały w głowie, a nie ukradkiem, niemiłosiernie wkręcające się w głowę, bezlitosne: Ale to juz było...