Młodzi, zdolni, niedoceniani #1
screenshot/ Instant Classic

Młodzi, zdolni, niedoceniani #1

  • Data publikacji: 28.02.2021, 21:33

W większości przypadków bywa tak, że talent dość często potrzebuje odrobiny szczęścia do osiągnięcia dużego sukcesu - sukcesu kompletnego. Częściowego zresztą również. W wielu dziedzinach życia lub w większości branż kulturalnych, w szczególności tak przesyconej branży, jaką jest branża muzyczna, przychylność losu czy tak zwany „palec Boży” są na wagę złota, na wagę sławy, potężnej rozpoznawalności, spełnienia czy samorealizacji.

Znanych jest wiele historii muzyków czy też aktorów, którym wszechświat pomógł w zrobieniu dużej kariery. Trafienie na odpowiednią osobę, znalezienie się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze - to są właśnie te detale, które decydują o ludzkim losie. Oczywiście charyzma i odwaga odgrywają główne rolę w spektaklu życia, jednak ta „iskra boża” często przesądza lub przesądziła już o przyszłości wielu wielkich ludzi, znanych nam z radia czy też ze szklanego ekranu, nie zapominając o książce.

Jak to działa? Otóż tego nie wie nikt. Podczas 9. edycji „Męskiego Grania” przed koncertem finałowym na scenie alternatywnej wystąpić miał zespół Bass Astral x Igo. Górska sceneria, tysięczna publiczność i genialna akustyka sprawiły, że w powietrzu unosiła się jakaś mocno uzależniająca aura, trochę beztroski, trochę relaksu, w pełni zasłużonego odpoczynku - resetu. Człowiek chociaż przez chwilę mógł poczuć się bardziej wolny i bardziej podekscytowany niż podczas codziennego oczekiwania na tramwaj linii nr 22. Był ciepły sierpniowy wieczór, a ta przypadkowa elektryczność była coraz to bardziej odczuwalna. Zespoły przygrywające na scenie „bocznej” miały do dyspozycji 15 minut. Wszystkie. Te kilkanaście minut, które artystom z głównej sceny potrzebne były na przygotowanie i dostrojenie instrumentów, dla muzyków mniejszego piedestału były i są momentami mogącymi zmienić wszystko. Tak samo było w tej sytuacji. Zupełnie przypadkowo.

Niecierpliwość i zdenerwowanie rosły. Nie wśród publiczności oczywiście, ale wśród organizatorów imprezy i techników przygotowujących scenę do finałowego koncertu. Trasę prowadzili wtedy Podsiadło, Kortez i Zalewski. Trzy persony, na które przez ponad 5 godzin wyczekiwał ponad pięciotysięczny tłum, nagle zeszły na drugi plan. Kiedy Bass Astral x Igo zaczynali swój set, rozpoczynali swoje najważniejsze 15 minut, na scenie głównej pojawiło się małe zamieszanie, ukryte w półmroku wygaszonych reflektorów. Nikt się tym zupełnie nie przejmował, bo muzycy z „małej sceny” porwali tłum - dosłownie. Podejrzewam, że nikt za bardzo nie chciał, żeby ten występ się skończył. A przynajmniej nie ja. Po każdych kolejnych dwóch piosenkach ktoś z organizatorów ponownie wychodził na scenę, przechodził przez jej całą majestatyczną szerokość 4 metrów i szeptał do ucha wokaliście coś, co sprawiało że tłum reagował enigmatyczno-euforycznie w stylu „Patrz tu… będą grać dalej.” Igor Walaszek brał to na klatę z uśmiechem na twarzy i mówił: „Ok, robimy to”. 15 minut zamieniło się w niemal godzinę grania. „Męskie Granie”, przed koncertem finałowym. Rozumiecie to? Czujecie tę presję?

Charyzma sceniczna Bass Astrala i jego taneczne ruchy wprawiły w osłupienie niejedną osobę znajdującą się pod sceną. Ja nie wierzyłem w to, co widzę. Z papierosem w ustach, bez blasku reflektorów, ten chudy chłopak definiował na nowo pojęcie tańca. Przez głowę przechodziła mi jedna myśl: „Co by było, gdyby zobaczył to Mick Jagger? Czy zacząłby tańczyć z nim? Czy zrobiliby bitwę taneczną?”. Przyznaję, ponosiło mnie. Ale to była ich wina. Wina magii tej chwili, tego wspomnianego na początku „bożego palca”. To było coś nowego, to było coś świeżego, to był koncert roku - 2018 roku. 12 miesięcy później - duża scena, a Igor został wybrany na jednego z frontmanów trasy. Dzisiaj wszystkim znany duet przekłada premierę trzeciego studyjnego albumu. Uderzą latem. Trzymam kciuki. Ich 15 minut trwa do dzisiaj.

 

Jako że natura lubi równowagę, to nie zawsze bywa tak kolorowo. Nie zawsze ta magiczna sytuacja sama się z siebie zrodzi. Nie chcę obudzonego w Was entuzjazmu gasić smutnym gaworzeniem, więc przejdźmy do meritum. Chciałbym przedstawić Wam trzy zespoły, trzech artystów, którzy pomimo olbrzymiego talentu i zaparcia w swych działaniach nie odnaleźli poklasku, na jaki w pełni zasługują. I choć ich twórczość raz na jakiś czas złapie odrobinę dziennego światła, to nie są to wakacje na Zanzibarze.

 

1. Kasia Lins 

 

Większość z Was może ją już kojarzyć, a w zasadzie powinna. Katarzyna Zielińska, tylko o rok starsza ode mnie piosenkarka z Poznania, jest genialną tekściarką, jeszcze lepszą wokalistką i jeszcze lepszą pianistką. Bóg mi świadkiem. Co ciekawe? Jej pierwszy studyjny album „Take My Tears” (2013) nagrany został w „Ocean Way Studio” (założyciel tej wytwórni realizował płyty np. Franka Sinatry) w Nashville. I wiecie co? To słychać na tej płycie! Czuć tam ten klimat. Projekt był w pełni anglojęzyczny i ukazał się fizycznie (uważajcie na to) w Japonii, Chinach, Singapurze, Hongkongu, USA i Niemczech. Nie wiedzieć czemu. Tego samego też roku Kasia spróbowała swoich sił w polskiej edycji "X Factor". Jej przygoda z programem nie trwała zbyt długo, a artystka miała więcej czasu na nagranie swojej debiutanckiej płyty. Palec boży?  

 

 

„Wiersz ostatni” 2018

 

Któryś z artystów usłyszał kiedyś od wydawcy, że płyta musi posiadać piosenki w języku polskim, żeby została zauważona na rodzimym rynku muzycznym. Nie mogę się z tym nie zgodzić. Tak też było w przypadku drugiego studyjnego albumu Kasi. Tytułowa piosenka została skomponowana do wiersza Władysława Broniewskiego, a pozostałe utwory są poetyckim popisem wokalistki. Projekt ten otworzył jej drzwi do szerszego grona słuchaczy (występ na KFPP w Opolu oraz Open’er Festiwal) jednak nie wiadomo, co sprawiło, że nie doceniono wystarczająco geniuszu artystki.

 

„Moja Wina” 2020

 

Płyta ta jest w całości polska, nasza - 12 utworów, 11 autorskich, 1 na bazie wiersza Mari Konopnickiej pt. „Jeśli kochasz”. Jest też bardzo dobrze zagrana, bardzo dobrze napisana. Niemal rok temu miał premierę pierwszy singiel promujący album, genialnie wydany. W marketingu pomagały osoby „instagramowe”. Projekt jest mocno artystyczny, bardzo na czasie. Został doceniony przez krytyków i… czegoś znowu zabrakło. Winić mogę jedynie słuchaczy i ludzi pracujących w komercyjnych rozgłośniach radiowych.

 

 

2. Vixen

 

Numeryczne ułożenie muzyków nie ma nic wspólnego z ich zasługami, osiągnięciami ani też moimi muzycznymi upodobnieniami. Musiałem gdzieś znaleźć złoty środek i chyba mi się udało. 

 

Dariusz Szlagor - tak nazywa się raper, którego prawdopodobnie nikt nie kojarzy w ogóle. Dlaczego? Ponieważ nigdzie go nie ma, nieobecny jest na dużych festiwalach muzycznych, nie jest również zapraszany na komercyjne imprezy i w końcu mogłoby się to zmienić. Problemy takich artystów pojawiają się wtedy, gdy nie jest on w stanie utrzymać się z muzyki. Brakuje wtedy ciągłości tworzenia i czasu. Ów gentleman pochodzi ze Śląska, gdzie dość mocne zaplecze artystów hip-hopowych mogłoby pomóc w rozwoju jego muzycznej kariery. Bardzo mylny to tok rozumowania - próbowali i pomagali. Jednak tam ciągle coś nie przeskakuje, coś, kolokwialnie mówiąc, „nie pyka”. Dlaczego? Nie wiem.

Darek jest jednym z najbardziej utalentowanych artystów młodego pokolenia, jeżeli tak można nazwać rapera po 30-tce. Jest również jednym z najlepszych producentów muzycznych w Polsce. Bardzo umiejętnie operuje słowem i porównaniami. Jego testy to swego rodzaju intelektualny berek. Tak - intelektualny berek jest określeniem bardzo trafnym i wyczerpującym temat. Na portalu YouTube można obejrzeć film dokumentalny o ucieleśnieniu uporu, wiecznej walki i próby -  właśnie o nim. Serdecznie polecam.

Na Spotify znajdziecie jego 6 studyjnych albumów. Popularnych utworów artysty jest bardzo dużo, jednak nie o wszystkich zawsze się pamięta.  Co ciekawe, na portalach streamingowych nie znajdziecie natomiast epki pt. "ParadoxEP", wypuszczonej w 2014 roku w bardzo limitowanym nakładzie. Z drugim singlem promującym te wydawnictwo Was zostawię:

 



3. Fertile Hump

 

Kiedy życie mijało trochę szybciej, studia nieuchronnie zbliżały się ku końcowi a okres egzaminów przyćmiewał lekki alkoholowy zamęt, bardzo jasno i wyraźnie w mojej głowie brzmiał i brzmi do dzisiaj jeden głos - głos Magdy Kramer, wokalistki zespołu Fertile Hump. Kapela składa się ze wspomnianej frontmanki, gitarzysty (znanego ze zespołu The Stubs) Tomka Szkieli oraz bębniarza Maćka Misiewicza - tak w dużym skrócie. 

 

Zaczęło się w 2015 roku skromną epką o tytule „EP”, na której znalazły się cztery utwory. Miało być surowo i z pazurem. I było: proste, smutne i życiowe teksty, gitara, bęben i ten „brudny” bluesowy wokal, ten głos. Nie pamiętam dokładnie, w jakiej sytuacji usłyszałem ich pierwszy raz, ale pewnych piosenek się nie zapomina, zostają one z nami na całe życie. 

 


Ich kolejne wydawnictwa „Dead Heart” (2016) i „Kiss Kiss or Bang Bang” (2018) to pozycje obowiązkowe dla miłośników gitarowego grania. Muzycznie „zalatuje” tu chwilami punkiem, trochę rockiem, większość to zalewany mocnym i tanim winem blues, który niesie za sobą tony żalu i refleksji. 

 

 

Myślę, że z dobrą muzyką jest jak z prawdą, tj. zawsze się obroni. Niezależnie od tego, czy jest ona grana przed tysięczną publiką, czy przed setką osób. Zawsze znajdzie swojego hobbystę i kogoś, kto chętnie będzie głosił dobrą nowinę światu. W zasadzie to może z tymi „pechowcami” nie do końca tak jest. Może to jeszcze nie jest ich moment. Może to jeszcze nie jest ten czas. Wszystko ma swoje miejsce w świecie. Tak mówią. Cykl „Młodzi, zdolni, niedoceniani” będzie miał na celu pokazanie Wam i przybliżenie działalności artystów mniej znanych, a godnych bardzo dużej uwagi. Być może będzie to wskazanie nowej, muzycznej drogi. Nie wiem. To moja misja. Jak w „Blues Brothers”.