Album inny od wszystkich

  • Data publikacji: 20.07.2018, 09:57

Z czasów nauki szkolnej szczególnie zapamiętam kilka wierszy, które choćbym i przeczytał po raz dwudziesty szósty, wciąż nie mógłbym uzyskać odpowiedzi na fundamentalne pytanie – czy autor był pełen świadomości w chwili pisania? Z albumem Korowód Marka Grechuty jest podobnie. Brzmi on tak, jakby chciał zrazić do siebie odbiorcę już od pierwszych sekund. Wydawać by się mogło, że tekst jest kompletnie bez sensu, warstwa muzyczna tylko zwiększa konsternację. Wracając do wspomnianych wierszy, czytaliśmy je w szkole, bo choć były naprawdę ciężkie, skrywały w sobie kolosalne pokłady artyzmu, piękna i treści, do których poznania często potrzebowaliśmy pomocnej interpretacji nauczyciela. Podobnie ma się sprawa z albumem Grechuty. Gdy tylko damy mu się oczarować, poczujemy, czym dokładnie jest muzyczny artyzm.

 

Nagrany został wiosną 1971 roku, jednak w głowach artystów był znacznie dłużej. Kompozycja zamykająca udany debiut Grechuty wraz z zespołem Anawa nazywa się Korowód. Utwór swoim stylem zapowiada zmiany, których doświadczamy na drugiej płycie. Pierwsza była dokładnie tym, co kojarzy nam się z poezją śpiewaną – pianino, skrzypce, gitara akustyczna, a to wszystko otulone delikatnym i ciepłym wokalem. Choć piosenki to w większości aranżacje miłosnych wierszy od absolutnych mistrzów, takich jak Mickiewicz czy Wyspiański, tak jednak nie zabrakło miejsca na próbę wyśpiewania własnego pióra.

 

Drugi album był natomiast dziełem prekursorskim, zarówno dla poezji śpiewanej, jak i całej muzyki. Stawia na całkowicie inną tematykę; jest ona wyraźnie nostalgiczno–refleksyjna. Pełno tu pytań o sens istnienia człowieka i jego rolę. Największe wrażenie robią na mnie teksty napisane przez Grechutę, m.in. ze względu na ich szczerość. Chodźmy oraz Świecie Nasz wspaniale się komponują i brzmią jak jeden utwór, w którym występują dwie nagłe zmiany tempa. Do tego są pogodne, zmyślnie napisane. Ponadto drugi utwór jest w mojej ocenie skrzyżowaniem modlitwy oraz protest songu. Ostatnia kompozycja ze słowami Grechuty to Dni, których nie znamy. Wspaniała opowieść, która powinna nieść naukę dla nas wszystkich. Na albumie usłyszymy także wiersz Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego (Ocalić od zapomnienia) oraz Leszka Aleksandra Moczulskiego (Korowód).

 

 

Jan Kanty Pawluśkiewicz jest cichym ojcem sukcesu, zarówno debiutu, jak i kontynuacji. Na drugiej płycie odbił o 180 stopni względem pierwszego albumu i stworzył wyśmienite, gęste od dźwięków kompozycje, które wspaniale współgrają z wokalem. Mistrzostwa muzycznego dopełnia tu sam Grechuta, a to za sprawą tytułowej piosenki Korowód, która wersję sprzed roku przypomina jedynie tekstem. Dziesięciominutowe dzieło jest moim zdaniem najlepszym utworem skomponowanym przez Grechutę i jednym z najlepszych w historii całej polskiej muzyki. Dynamizm udaje się tu zachować przez całą długość utworu, dzięki czemu dziesięć minut mija w mgnieniu oka. Czarujący moment tego utworu to dosłownie każdy, ale wyrazy uznania należy oddać sekcji instrumentalnej, w której dominuje motyw fletu. Całość trwa ponad sześć i pół minuty; w tym czasie rozgrywa się prawdziwa batalia muzyczna. Flet z czasem staje się agresywniejszy, do tego w tle możemy co jakiś czas usłyszeć okrzyki. Dynamizm, zaskakujące brzmienia i bogactwo instrumentów sprawiają, że za każdym razem w tym utworze odkrywamy coś innego, ponieważ zawsze jest coś, co nam umknie.

 

 

To rockowe brzmienie jest prawdopodobnie tym, co urzeka mnie najbardziej w tym albumie. Momentami blisko mu wręcz do psychodelii. Nie mówię, że Korowód brzmi jak polski odpowiednik Interstellar Overdrive, jednak gdyby ktoś powiedział mi, że muzycy inspirowali się szalonym debiutem Pink Floyd, byłbym skłonny mu uwierzyć. Podczas odsłuchu doświadczymy wielu zmian tempa, instrumentów, także emocji. Zaczynamy od intrygującego Widzieć więcej, następnie zaś rozbrzmiewa niestabilna Kantata. Z niej przechodzimy do wspaniałej, radosnej kompozycji, jaką jest Chodźmy. Kolejno mamy: rozmarzone Świecie Nasz (ten efekt udało się uzyskać między innymi za sprawą fletu, któremu doskonale akompaniuje gitara akustyczna), pełne mroku Nowy radosny dzień, po prostu ujmujące Dni, których nie znamy i nieco wolniejsze (choć równie chwytające za serce) Ocalić od zapomnienia. Następnie pojawia się gwiazda wieczoru, czyli Korowód, po nim zaś wszystko kończy patetyczny Niebieski Młyn. Muzycznie album zaskakuje z każdym kolejnym utworem. Produkcja jest tu jednak na najwyższym poziomie. Wszystko się wyśmienicie łączy; całość jest jak wielowątkowa układanka, gdzie każdy element łączy się z następnym.

 

Innym wielkim atutem jest wspomniana już autentyczność wokalu Grechuty. Śpiewa przekonująco, nadając temu wszystkiemu charakter szczerej rozmowy. Jeśli ktoś nie sprawdzi, które teksty sam napisał, to jestem przekonany, że nie będzie w stanie rozpoznać, czy słucha właśnie utworu napisanego przez wokalistę – bo wszystkie brzmią w taki sposób, jak gdyby to on był ich autorem. Udało mu się uniknąć pretensjonalnego wydźwięku w swoim głosie, gdy śpiewa o rzeczach ważnych, dzięki czemu zdejmuje ciężar ze słów. Są one dobrze napisane, zachęcają słuchacza do udania się w podróż wraz z muzykiem i objęcia stanowiska względem problemów, o których ów muzyk śpiewa.

 

Piękno tego albumu jest trudne do opisania. Z każdym odsłuchem utwory odkrywają kolejne tajemnice. Są skomponowane w sposób wyśmienity. Muszę przyznać, że mało albumów daje mi taką przyjemność ze słuchania, jak to dzieło. Wiem jednak, że ten tekst nie sprawi, że o Korowodzie zrobi się głośno w całej Polsce i prawdopodobnie nigdy nie zostanie należycie doceniony. Niech więc choć piosenki Grechuty nie dają o sobie zapomnieć. Tu jestem spokojnej myśli, w końcu dziedzictwo muzyka usłyszymy nawet na stadionie Korony Kielce.