„...And Then There Was X”, czyli dziedzictwo kulturowe DMX'a [FELIETON]
Mika-photography / WikimediaCommons

  „...And Then There Was X”, czyli dziedzictwo kulturowe DMX'a [FELIETON]

  • Data publikacji: 12.04.2021, 12:30

9 kwietnia, w następstwie zawału serca, po siedmiu dniach pobytu w szpitalu, zmarł amerykański raper DMX. Miał 50 lat. O tej śmierci wiedzą już wszyscy. Podejrzewam, że inaczej ma się sprawa, jeśli chodzi o życie. Warto to zmienić.

 

W szczerym wspomnieniu, nagranym na gorąco po informacji o śmierci rapera, jego wieloletni współpracownik, producent, mentor i przyjaciel, Swizz Beatz, tak wspomina artystę:

 

[DMX] żył życiem dla wszystkich innych. Nigdy nie widziałem go żyjącego życiem dla siebie. Nie zobaczyłbyś go nigdy w Lamborghini, w Rolls-Roycie, w błyszczącej biżuterii, nie interesowało go nic z tych rzeczy. Na scenie modlił się z 50,000 fanów, wiedząc, że sam potrzebuje modlitw bardziej niż ktokolwiek, za kogo się modlił. Ale mój brat najpierw modlił się za wszystkich, zanim modlił się za siebie. Troszczył się o wszystkich, przed troszczeniem się o siebie.

 

Nigdy nie widziałem takiego człowieka. Ten człowiek cierpiał każdego dnia. Ten człowiek cierpiał w dniu, którym go poznałem; gdy usłyszeliście jego pierwszy utwór - cierpiał. Czemu? Bo brał ból każdego człowieka i czynił go swoim. Był w tak dużym cierpeniu, że szedł do  więzienia, by odnaleźć wolność. Przepraszam, stary, ale muszę powiedzieć im prawdę. Szedł do więzienia, by uciec przed bólem. Kiedy wygrywał nagrodę, nie potrafił zrozumieć dlaczego, bo czuł, że inni ludzie zasługują na nią bardziej. Nigdy nie żył dla siebie, żył dla wszystkich innych. Swoją pozycję zawdzięczam DMX’owi, miliony ludzi swoją pozycję lub inspirację zawdzięczają DMX’owi. Straciliśmy prawdziwego giganta.

 

Był najlojalniejszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałem. Ruff Ryders od dnia pierwszego. Nie mogłeś kupić DMX’a. Nigdy nie był na sprzedaż. Jego lojalność, rodzina, uczciwość nigdy nie były na sprzedaż. Wiele mnie nauczył. Jedyny artysta, jakiego znałem, który sprawiał że gangsterzy płakali. Kochał każdego, od Bloods, przez Crips, Vice Lords, Folks [amerykańskie gangi – przyp.red.], kościół chrześcijański, islam. X kochał każdego. Ten człowiek miał 30 milionów dolarów w banku, a pisał swoją muzykę w opuszczonych budynkach. Rozdawał swoje ubrania, siadał z bezdomnymi, jadł z nimi. Nie troszczył się o pieniądze, troszczył się o ludzkość. Działał charytatywnie prawdopodobnie więcej, niż jakikolwiek artysta, jakiego znam. Jedyna różnicą było to, że nigdy o tym nie mówił. Po prostu to robił, codziennie. Zrozumcie dobrze, kim był mój brat.

 

Historii pokrywających się z wizją, jaka bije z tych słów jest niemało. Jedna z nich dotyczy roku 2015, chwilę po opuszczeniu przez artystę więzienia, po jednej ze swoich wielu odsiadek. Raperowi miał tak zasmakować zaserwowany mu w restauracji IHOP (International House of Pancakes) omlet, że poprosił o spotkanie z kucharzami i pracownikami kuchni, a następnie... o możliwość pomocy przy tychże omletach. W 2013 roku z kolei, po koncercie w Kosowie i powrocie do hotelu, dołączył do tradycyjnego albańskiego tańca, bawiących się tam gości weselnych. Inna historia dotyczy roku 2011. Raper miał wstąpić do restauracji Waffle House, w godzinach nocno-porannych, po imprezie halloweenowej w jednym z pobliskich strip clubów. Jeden z pracowników, myjący podłogi mopem, gdy zobaczył kto ich odwiedził, rzucił, że jest wielkim fanem. DMX poczuł się tym tak poruszony, że postanowił wyręczyć pracownika w sprzątaniu lokalu. Zapytany o to wydarzenie przez dziennikarzy, DMX odpowiedział, że miał po prostu dobry humor i poczuł, że zrobi to dla tej osoby, bo na pewno ciężko pracowała całą noc, a była już czwarta rano. Całość podsumował słowami: moment, w którym stajesz się za duży, żeby zmyć podłogę czy przetrzeć ladę, to moment w którym masz spieprzone życie.

 

Wpływ DMX'a na kulturę przełomu wieków był tak duży, że dotarł nawet do Polski. I to kiedy! Były to przecież czasy pirackich empetrójek ściąganych przez LimeWire, Kazaa, BearShare lub inne im podobne, dawno zapomniane oprogramowanie, albo podejrzane obcojęzyczne strony. Przed Spotify, przed popularyzacją torrentów, przed powstaniem YouTube’a. Pojedyncze piosenki zgrywało się na pojemne od 128 do 256MB pendrive'wowe odtwarzacze mp3 lub wypalało na CD-R’y i słuchało na discmanach. I wśród tych piosenek nie mogło zabraknąć X Gon’ Give It To Ya, Party Up (Up In Here) czy Where The Hood At.  Jakimś cudem ten surowy gangster z amerykańskiej ulicy emanował taką energią, że do tych bangerów bujali sie wszyscy, nawet ci których obeznanie z rapem ograniczało sie na wtedy do Eminema. To był zresztą nieco podobny casus. Te utwory, nie zważając na ich teksty (albo po prostu, gdy akurat dużur pełnił kto inny niż nauczyciel angielskiego), puszczane były przecież na szkolnych dyskotekach! I wciąż ciężko wyobrazić sobie imprezę w stylu lat ’00, której DJ nie posiadałby w planie swojej setlisty chociaż jednego z wyżej wymienionych kawałków. Były to też czasy kina akcji klasy B, nagrywanego na kasety VHS z poniedziałkowego Mega Hitu na Polsacie czy piątkowego Super Kina na TVNie. I DMX, nie ograniczając się do muzyki, dzielił w nich ekran z absolutnie topowymi nazwiskami złotej ery tamtego kina, jak Jet Li (Romeo musi umrzeć, z Aaliyah u boku i Od kołyski aż po grób) czy Steven Seagal (Mroczna dzielnica)Co ciekawe, we wszystkich trzech z wymienionych wyżej tytułów, DMX stanął przed kamerą naszego rodaka – Andrzeja Bartkowiaka, który jako ceniony operator filmowy, postanowił spróbować też swoich sił w roli reżysera. Na fali i w klimacie tych produkcji powstał zresztą teledysk do megahitu Party Up (Up In Here). Przecięć z kinem w biografii DMX'a było zresztą więcej (na czele z poważnieszym, debiutem aktorskim u boku Nasa, w Belly Hype’a Williamsa z 1998 roku), ale to te wyżej wymienione najlepiej oddają, jak wielką międzygatunkową ikoną przełomu wieków był Earl Simmons. I prawdopodobnie tylko on był w stanie wkroczyć do mainstreamu i doprowadzić do szeregu randomowych sytuacji, które dzis określić można, jako klasyczne lata 2000 (jak udział w teledysku pop-punkowej grupy Sum 41 - bo akurat kręcił w pobliżu film), jednocześnie nigdy nie opuszczając ulic i stylu życia, który go wychował.

 

 

Moc jego muzyki i zakres jej wpływu dobrze udowadnia jeszcze jeden przykład przecięcia rapera z inną gałęzią showbiznesu i popkultury – sporty walki. Sam wprawdzie nigdy w nich nie uczestniczył, ale dźwięki jego twórczości towarzyszyły wyjściom ringowym największych legend. Od boksu do MMA, w zależności od potrzeby wzbudzając strach w przeciwniku, czy motywując samego wychodzącego. Do najsłynniejszych należą klasyczne już wyjście Mike’a Tysona do walki z Francoisem Bothą, w rytm Intra It’s Dark and Hell Is Hot (i komentator ze słowami: Tyson wchodzący do jakiejś strasznej, imponującej muzyki. Czy uda mu się zastraszyć dziś swojego przeciwnika?; spoiler alert: udało mu się). Tego samego utworu używała później też legenda UFC – Chuck Lidell. Anderson Silva, na swój utwór rozpoznawczy upodobał sobie No Sunshine, czyli wariację rapera na temat klasycznego utworu Billa Withersa z lat ’70, a Luke Rockhold – klimatyczne The Rain.

 

Ale zgodnie z opowieścią Swizz Beatz’a o altruistycznej naturze swojego przyjaciela, podczas gdy inni czerpali z jego twórczości motywację, energię, rozrywkę i emocje, on sam – cierpiał. I powracały demony. Wychodząc naprzeciw krytyce: łatwo jest oceniać wydarzenia z czyjegoś życia z pozycji kanapy przed ekranem, najlepiej sprowadzając je do wyborów, które dana osoba musiała dokonać, skoro potoczyło się ono tak, a nie inaczej. To taka trochę nasza ludzka specjalność i ulubiony sport międzynarodowy. Ale tak naprawdę nie powinniśmy nawet zaczynać myśleć o ocenianiu kogoś, nie znając szczegółów jego sytuacji, wydarzeń życiowych które go ukształtowały, paradygmatu który był ich codziennością. A w idealnym świecie, bez doświadczenia autopsji. A tego, podejrzewam, nikt z nas by sobie nie życzył.

 

Earl Simmons po raz pierwszy upił się mając siedem lat - wódką, z własną ciocią. Także mając siedem lat po raz pierwszy trafił do młodzieżowego oddziału więzienia – za kradzież. Po raz pierwszy z wielu (naprawdę wielu) kolejnych. Regularnie bity przez nastoletnią jeszcze podczas jego narodzin matkę i jej partnerów, wychowywał się w takiej biedzie, że noce spędzał na podłodze z karaluchami i myszami, nie pozwalającymi mu zasnąć. W końcu oddany przez rodzicielkę do grupowego domu zastępczego, swojego miejsca, miłości i akceptacji szukał i znalazł na ulicy. Większość swoich pierwszych tekstów pisał w więzieniach. Skille ćwiczył w organizowanych tam bitwach rapowych. Trening popłacił, bo te toczone już za murami przyniosły mu pierwszy rapowy rozgłos. Ulica nie dawała jednak o sobie zapomnieć. W wywiadzie z Talibem Kweli, pod koniec ubiegłego roku, łamiącym się głosem, powstrzymując łzy wyznał, że pierwsze rymy napisał za namową tej samej osoby, która chwilę później poczęstowała go po raz pierwszy kokainą w formie cracku. Podaną podstępem, w papierosie. W wieku 14 lat. Emocje podczas tej szczerej wypowiedzi mówią wszystko – to wydarzenie zniszczyło mu życie. W wieku 14 lat. Ale wtedy jeszcze tego nie wiedział.  

 

Dalej w tej samej rozmowie oznajmia, że mówienie o swoich problemach jest postrzegane, jako słabość, podczas gdy tak naprawdę, to najodważniejsza rzecz, jaką można zrobić.  I zgodnie z tą wypowiedzią, demonów, z którymi walczył tak naprawdę całe życie, nigdy nie ukrywał.

 

Ale przełom wieków to DMX na szczycie światowej rapgry. Każdy z jego pięciu pierwszych albumów debiutował na 1. miejscu na liście Billboard – rekordowy wyczyn, który nie udał się do tamtej pory żadnemu innemu artyście. Wydany w 1999 roku ...And Then There Was X w trzy lata został ogłoszony pięciokrotną platyną. Na przełomie lat 2001/2002 DMX zebrał trzy nominacje do nagród Grammy, w tym za Najlepszy Album Rapowy i dwa razy za Najlepszy Rapowy Występ (Best Rap Solo Performance), ale już w 1999 roku Jay-Z bojkotował udział w gali, z powodu niesprawiedliwego, w jego mniemaniu, braku nominacji dla DMX'a. W 2000 roku DMX zdobył statuetkę Favourite Rap/Hip-Hop Artist na American Music Awards, ale Grammy przeszly mu już bezpowrotnie obok nosa. Podobnie, jak szczyt kariery. Chwilę udało mu się jeszcze podtrzymać moment występami w filmach, ale wiele nie minęło zanim znów zaczęły przypominać o sobie demony. Więcej – jak sam przyznaje, sukces i pieniądze tylko im pomogły.

 

Siły do walki, autor Lord Give Me A Sign, szukał zawsze w swojej wierze. Już od debiutanckiego albumu - a więc sześć lat przed tym jak Kanye West w Jesus Walks ogłosił, że jako pierwszy wprowadza Boga do rapu – znakiem rozpoznawczym jego projektów stało się kończenie ich modlitwami, w formie rymowanego spoken word. W 2008 roku opowiadał o planach wydania dwupłytowego albumu, którego jedna z części miałaby być w pełni gospelowa. Ale w tamtym czasie niewiele z zapowiedzi rapera się spełniało. On sam nie przestawał jednak walczyć. W wywiadzie przeprowadzonym z nim z więzienia w 2012 roku mówił, że czuje że jest tam, żeby przekazać komuś wiadomość. Nie wie jeszcze komu, ale będzie to wiedział, gdy tą osobę spotka. Wiadomością miało być Jezus Cię kocha. Był diakonem w kościele chrześcijańskim, do którego uczęszczał i miał nadzieję zostać pastorem. Tego osiągnąć nie zdążył, ale na przełomie 2015 i 2016 roku wygłosił kilka kazań, jako gościnny speaker, zapraszany do zaprzyjaźnionych kościołów. Zdarzało mu się do podobnych celów wykorzystywać też czy to platformę swoich kanałów w sieciach społecznościowych, czy po prostu okazje spotkań z fanami na żywo. W 2016 roku, gdy Kanye West przebywał w szpitalu, modlił się publicznie za jego zdrowie. W kwietniu 2019 roku podczas występu Kanye’ego z chórem Sunday Service, na festiwalu Coachella, prowadził publiczną modlitwę wielkanocną.

 

 

Gdy w październiku 2019 roku sam zgłosił się znów do kliniki odwykowej, nie było to spowodowane powrotem do używania, ale obawą przezd zwiększającymi sie pokusami do tego powrotu. Trwając twardo przy postanowieniu stawiania trzeźwości i dobra swojej rodziny na pierwszym miejscu, decyzja miała być proaktywnym wyprzedzeniem ryzyka nawrotu ciągu. Bo co do samego nałogu, to nawet będąc czystym, nie łudził się pytany czy nadal ma problem z narkotykami, szczerze odpowiadając, że zawsze będzie go miał. Bo nałóg to wieczne manewrowanie pośród potencjalnych triggerów i codzienna walka z pokusami. Ostani etap trzeźwości w jego życiu wydawał się długi i obiecujący – aż do 2 kwietnia 2021 roku.

 

Ostatnim zarejestrowanym występem DMX’a pozostaje udział w programie Verzuz, w którym miał zmierzyć się hit za hit, w wykonywaniu swoich najbardziej popularnych kawałków, ze Snoop Doggiem. Rzeczywisty przebieg wydarzenia nie miał jednak nic wspólnego z żadną z bitew, którymi zaczynał stawiać pierwsze kroki w rap-grze DMX. Dwie legendy nieustannie oddawały sobie szacunek i udzielały nawzajem w swoich występach. Był to lipiec 2020 roku. Ostatni zarejestrowany wywiad odbył się stosunkowo niedawno, bo w lutym 2021 roku, w ramach podcastu Drink Champs, prowadzonego przez rapera N.O.R.E.. W rozmowie, DMX nie krył ekscytacji nowym albumem, nad którym pracował. Z dumą wymieniał masę topowych gości, których możemy się tam spodziewać - Snoop Dogg, Alicia Keys, Pop Smoke, Lil Wayne, Usher, The LOX czy… Bono z U2. Po ponownym podpisaniu kontraktu z legendarnym Def Jamem, miał to być jego wielki powrót. Teraz będzie prawdopodobnie jego pierwszym pośmiertnym wydawnictwem.

 

 

Do historii przeszedł już występ DMX'a na kultowym festiwalu Woodstock 99. Energiczny koncert dla 200,000 ludzi i ikoniczne sceny morza zróżnicowanego festiwalowego tłumu, uniwersalnie podchwycajacego vibe przekazywany przez rapera ze sceny, nie mają wielkiej konkurencji co do skali, wśród podobnych wydarzeń, w gatunku. Polscy fani, rapera mieli okazję zobaczyć w 2014 roku podczas Warsaw Challenge w stolicy. Ci, którzy na koncercie byli, wspominają przede wszystkim jak bardzo ludzka energia biła od DMX’a. Wspominają, że najpierw, przed koncertem modlił się z fanami w parku, potem zapraszał ich na scenę, tam urządzał konkursy robienia pompek, chłopaka na wózku inwalidzkim poprosił o pomoc w wykonywaniu utworu, a w zamian za otrzymaną pamiątkową koszulkę, od fana którego wypatrzył z nią w tłumie – zdjął i oddał mu swoją własną.

 

W zgodzie z energią i filozofią życia DMX'a, gdy trafił do szpitala po ataku serca, przed budynkiem zebrały się tłumy, by wspólnie czuwać i się modlić. Zaproszenie na event podawane było wcześniej dalej nie tylko przez jego rodzinę, bliskich i współpracowników, ale też innych raperów i artystów. Bo trudno byłoby znaleźć kogoś w tym biznesie, kto nie darzyłby DMX’a szacunkiem. Ilości hołdów, jakie przez internet wciaż przewijają się od ludzi z (bynajmniej nie tylko rapowych) wszelakich gałęzi showbiznesu i kultury nie ma szans zliczyć i sensu wypisywać. Myślę, że wiele lepiej sedno sytuacji odda zresztą to proste video, z przejazdu trumny artysty ze szpitala, pośrodku pandemii. DMX was for the people. A takie postacie w historii nie przemijają.