Charlie is My Darling... Pożegnanie największego dżentelmena wśród perkusistów [FELIETON]
The Hollywood Reporter/YouTube

Charlie is My Darling... Pożegnanie największego dżentelmena wśród perkusistów [FELIETON]

  • Dodał: Jakub Banaszewski
  • Data publikacji: 25.08.2021, 14:37

Wczoraj (24.08) świat obiegła wiadomość o śmierci legendarnego perkusisty The Rolling Stones - Charliego Wattsa. Zewsząd spływają liczne wspomnienia i poruszające kondolencje, które złożyli już m.in.: Paul McCartney, Elton John oraz koledzy z grupy - Mick Jagger, Keith Richards i Ronnie Wood. Losy zbliżającej się kolejnej trasy (w której Wattsa miało już zabraknąć w składzie) oraz dalszej działalności samego zespołu pozostają niepewne.   

 

24 sierpnia 2021 roku zmarł Charlie Watts. Ta wiadomość zmroziła wszystkich fanów rocka na całym świecie. I zaskoczyła, tak jak tylko może zaskoczyć odejście 80-latka, który dopiero dwa tygodnie temu ogłosił swoją, wydawało się tylko chwilową, emeryturę, spowodowaną niedawno przebytym zabiegiem. Bo przecież emerytura z najdłużej funkcjonującego w tym samym składzie zespołu na świecie mogła być tylko chwilowa. Rolling Stonesów nie opuszcza się tak szybko i tak niespodziewanie, szczególnie kiedy gra się tam od 1963 roku, zaznaczając swoje miejsce mocnym stemplem muzycznej jakości nie tylko w historii popkultury, ale i w zbiorowej świadomości fanów. Bo przecież mieli grać dla nas wiecznie. Przecież byli z nami zawsze, a żarty, że przeżyją wszystkich i znowu wyruszą w trasę krążyły w branży przynajmniej od jakichś dwudziestu lat. Niezatapialne trio Jagger-Richards-Watts oraz towarzyszący im tylko chwilkę krócej, ale też już prawie od pół wieku Ronnie Wood, mieli jak nikt inny oszukać los i potwierdzić ten krążący od lat rockowy mit, że podobnie jak ich bluesowy guru Robert Johnson sprzedali duszę diabłu, w zamian za niezwykły talent i życie w niekończącej się trasie.

 

Tak się jednak nie stanie, bo ta jedyna w swoim rodzaju banda łobuziaków, która przez ponad pół wieku ciągnęła razem po świecie największy w historii wózek z napisem "rock and roll" nie zagra już w tym samym składzie. Zawsze wiedziałem, podobnie jak chyba każdy z fanów muzyki, że podróż tej rockowej instytucji dobiegnie końca, gdy pokład opuści jeden z czwórki kapitanów, jednak nikt nie spodziewał się, że stanie się to tak szybko, a zapowiadający wciąż kolejne tournée, rocznicowe wydawnictwa i płyty muzycy zostaną bez swoistego kręgosłupa, sumienia i głosu rozsądku grupy, jakim niewątpliwie był najbardziej dojrzały z „toczących się kamieni”. A przede wszystkim znakomity perkusista, zapatrzony w jazz i zakochany w twórczości swojego imiennika Charliego Parkera, który zdawał się być zawsze gdzieś na uboczu tego całego brudnego, rockandrollowego świata. Ale ciągle zawsze był sercem zespołu, wybijając rytm do najwspanialszych hitów ostatnich pięćdziesięciu lat, jednocześnie trzymając w ryzach nieokiełznanych kompanów z zespołu, którzy rozpoznawalnemu od pierwszej chwili logu z językiem przypisali przez lata łatkę synonimu rockowego szaleństwa.  

 

Największą sławą cieszą się oczywiście te historie, którym nie brakuje tarć i pikanterii między sławnymi muzykami. To one rozpalają świadomość fanów i budują legendę. I o ile wszyscy pozostali członkowie brytyjskiej grupy mogliby nimi obdarować cały tabun ludzi, to w przypadku zawsze dystyngowanego i pełnego spokoju angielskiego dżentelmena, jakim bez wątpienia zawsze był Charlie Watts, nie było to takie oczywiste. I być może właśnie dlatego jego „wybryki” i anegdoty, ukazujące go w całkiem innym świetle, cieszą się wśród fanów największym uznaniem. A na taką sławę wśród najbardziej łobuzerskiego zespołu w dziejach rocka trzeba sobie zasłużyć. Najpopularniejszą z tych historii jest chyba ta z Amsterdamu, kiedy po koncercie i oczywiście imprezie po nim, zespół wrócił nad ranem do hotelu, gdzie wciąż rozentuzjazmowany Jagger miał obudzić Wattsa wściekłym telefonem, krzycząc do słuchawki: „Gdzie jest mój perkusista?!”. Wokalista otrzymał odpowiedź w ciągu jakichś dwudziestu minut, kiedy do drzwi zapukał niezmiennie elegancki, ubrany w idealnie skrojony garnitur i ogolony Charlie Watts, który z czarem brytyjskiego dżentelmena i kamienną miną, nie czekając ani chwili złapał Jaggera za fraki i uderzył prosto w twarz, dodając tylko: „Nigdy więcej nie nazywaj mnie swoim perkusistą”. Według jednej z podkolorowanych wersji Jagger miał wpaść do kanału, w końcu to Amsterdam, według innej – co bardziej prawdopodobne – wylądował na wykwitnie przystrojonym stole z wędzonym łososiem. Jedno jest pewne, ta historia jak żadna inna dowodzi, że miejsce Wattsa w zespole nie było tylko gdzieś z tyłu sceny, za niezwykle oszczędnym zestawem perkusyjnym, ale w pierwszej linii, gdzie stał pewnie jako jeden z liderów największego zespołu w historii rocka. I choć, być może, nawet ze względu na pamięć o Charliem, kamienie potoczą się dalej, to w głębi duszy wszyscy wiemy, że miejsca za tą perkusją nie da się zastąpić.

 

Najcichszy i najspokojniejszy bębniarz najbardziej zawadiackiego zespołu w historii, który przez ponad pół wieku stał się wzorem dla wielu innych, czerpiących garściami z totalnej szkoły rocka, jaką byli, są i zawsze będą The Rolling Stones. Bo Stonesi byli zawsze, mniej lub bardziej świadomie, ale zawsze tam gdzie w świecie muzyki działo się coś ważnego. Czy to w Warszawie w 1967 roku, czy na Kubie w 2016, przez całą złotą erę rocka, jaką bez wątpienia była druga połowa XX wieku, byli obecni i pisali swoją własną historię, równoległą i nierozerwalnie połączoną z życiorysem milionów fanów.

 

Kiedyś zaśpiewali w jednym ze swoich największych szlagierów: „If you start me up I’ll never stop, never stop, never stop, never stop…”. I świat im uwierzył. Uwierzył, że obok terminu rock and roll można postawić znak równości do słowa „nieśmiertelność”. Do końca wierzyłem, że to może właśnie im (no bo komu jak nie Stonesom?) uda się oszukać to smutne przeznaczenie. Jak zawsze jednak, na koniec każdego najdłuższego i najpiękniejszego koncertu, pozostaje pusta scena i zgaszone światła. Ale co najważniejsze pozostaje też muzyka, która na dziesiątkach płyt i w milionach wspomnień będzie żyć wiecznie. Jestem szczęściarzem, że mogłem poczuć jeszcze ten zew na żywo i zobaczyć Stonesów w akcji w tym najważniejszym składzie. Co prawda nie było to na jednym z pięciu historycznych koncertów w Polsce (po raz ostatni wystąpili w 2018 r. w Warszawie), a podczas szalonej wyprawy do Austrii w 2017 roku, kiedy Brytyjczycy rozpoczynali w Europie niedokończoną wciąż trasę „No Filter”, ale było to doświadczenie jedyne w swoim rodzaju, bo Stonesi, wtedy jeszcze w fantastycznej formie i zdający się w najlepsze grać na nosie przemijaniu, dali niezapomniany występ dla prawie stutysięcznej publiczności. I nikt mi tego pięknego wspomnienia już nigdy nie zabierze.

 

Ktoś napisał wczoraj, w jednym z wielu wysypujących się jak z wielkiego wora wspomnień o nim, że jeśli tańczyłeś kiedyś do Rolling Stonesów, to znaczy, że tańczyłeś do beatu Charliego Wattsa. Z kolei inna rockowa legenda, sam Bruce Springsteen napisał kiedyś, że cała magia Rolling Stonesów tkwi w tym, że Mick Jagger śpiewa z przodu sceny „I know it’s only rock and roll, but I like it…” („Wiem, to tylko rock and roll, ale ja to lubię…”), a Charlie z tyłu pokazuje ci dlaczego tak właśnie jest.

 

Każda wielka historia musi mieć niestety swój koniec. I choć The Rolling Stones już na samym początku swojej drogi, w 1964 roku, nagrali profetyczny w kontekście swojej dalszej działalności utwór „Time Is On My Side” („Czas jest po mojej stronie”), to tym razem nie ma już miejsca na kolejny bis.

 

Żegnaj Charlie, choć nigdy nie dawałeś tego po sobie poznać – byłeś rock and rollem.

Źródło: Keith Richards/Instagram