"Rozczarowani" - recenzja

  • Dodał: Sebastian Sierociński
  • Data publikacji: 23.08.2018, 19:39

Rozczarowani to utrzymana w klasycznym już stylu animacja twórców ikonicznych bajek dla dorosłych, jak Simpsonowie czy Futurama. Co szczególnie zabawne, jest to także produkcja o wyjątkowo niefortunnie dobranym tytule. Miłośnicy zbliżającej się do trzydziestu sezonów opowieści o mieszkańcach Springfield czy zwariowanych odkrywców kosmosu po seansie najnowszego dzieła Matta Groeninga mogą poczuć się bowiem szczególnie… rozczarowani. Disenchantment to serial, któremu nie brakuje wad i który miejscami potrafi być irytująco szablonowy i przewidywalny. Czy warto więc poświęcać mu uwagę? 

 

                                                                                             Źródło: imdb.com

 

Serial opowiada o przygodach Teabeanie – nastoletniej księżniczki mieszkającej w wielkim królestwie położonym gdzieś w odległej krainie. Potomkini króla nie spędza czasu jak przystało na członka rodziny z najwyższej klasy społecznej. Wręcz przeciwnie – księżniczka lubi przesiadywać w obskurnych karczmach, gdzie gra w karty i pije całe litry różnorakich alkoholi. Jest niezwykle znudzona życiem przepełnionym rutyną, a na dodatek ojciec chce wydać ją za mąż, głównie w celu zawarcia kolejnego traktatu pokojowego, co sprawia, że dziewczyna postanawia uciec z zamku w poszukiwaniu przygód. Na zewnątrz poznaje Elfo – sympatycznego, zielonoskórego osobnika. U jej boku pojawia się też iście diaboliczna postać – Luci. Bohaterowie szybko odnajdują wspólny język i zostają najlepszymi przyjaciółmi. Od tego czasu podróżują razem, przeżywając liczne przygody, walcząc o życie, czy choćby upijając się w barze do nieprzytomności. Tak prezentuje się fabuła pierwszego sezonu Rozczarowanych. Czy twórcom udało się wykorzystać potencjał animacji?

 

Najnowsza produkcja oryginalna dostępna na platformie Netflix zadebiutowała w poprzedni piątek – 17 sierpnia. Już po kilku godzinach na wszelkich znanych forach internetowych miłośnicy seriali brali udział w żarliwych dyskusjach. Rozczarowani błyskawicznie zgromadzili wokół siebie dwie grupy widzów: zachwyconych animacją utrzymaną w klimacie średniowiecza, połączoną z dużą dawką czarnego humoru oraz tych, którzy w dziesięciu odcinkach pierwszego sezonu tego dowcipu nijak nie potrafili znaleźć. Jak wygląda więc prawda? Niedoceniona animacja dla konkretnej grupy odbiorców, a może kolejny średniak, który obok zabawnego serialu nawet nie leżał? Cóż, postaram się odpowiedzieć na to pytanie, choć dla wielu prawda może okazać się bolesna.

 

                                                                                           Źródło: imdb.com

 

Pierwszymi odcinkami Rozczarowanych byłem wręcz zachwycony. Barwne postaci, ładna oprawa audiowizualna i sporo czarnego humoru. Nie zabrakło przemocy i wulgarności, choć te również zostały umiejętnie wyważone. Serial zapowiadał się na inteligentną satyrę skierowaną w klasyczny obraz pięknej historii z happy endem. Pojawiły się elementy parodiujące klasyczne baśnie i utwory kultury, jak Hansel i Gretel (już nie sympatyczni Jaś i Małgosia, a konserwatywni Niemcy z twardym akcentem), którzy ze słodyczy przerzucili się na ludzkie mięso. Twórcy ukazali miedzy innymi krwawą batalię między krasnoludkami i olbrzymami, a wszystko to utrzymane w bajecznie kolorowym tle. Stąd właśnie mój początkowy zachwyt. Niestety, najwyraźniej scenarzyści tak bardzo starali się wpleść w dialogi możliwie jak największą liczbę nawiązań do polityki, popkultury czy innych animacji, że samą fabułę obmyślali na kolanie, podczas nerwowych godzin dzielących ich od deadline’u. Oglądając Rozczarowanych nie mogłem odeprzeć przykrego wrażenia, że fabuła jest tu rozwijana przez pierwsze i ostatnie odcinki sezonu, a pozostały czas twórcy postanowili umilić nam niepowiązanymi historyjkami przywodzącymi na myśl klasyczne amerykańskie sitcomy o zbuntowanych nastolatkach, a stanowczo nie tego spodziewałbym się po autorze inteligentnym i ambitnym, bo takim z pewnością jest Matt Groening.

 

                                                                                            Źródło: imdb.com

 

A więc skoro fabuła nie jest najmocniejszą stroną tej produkcji, to może warto zapoznać się z nią dla klasycznego poczucia humoru à la Simpsonowie? Nadzieja matką recenzentów, jak (nie) mam w zwyczaju mawiać. Pierwsze epizody aż kipią od licznych gagów i żarcików, wplątanych nie tylko w kwestie wypowiadane przez poszczególne postaci, ale i otaczający ich świat. Napisy na ścianach, szyldy sklepów, uwspółcześnione elementy otoczenia potrafią wywołać uśmiech na twarzy, to trzeba przyznać. Ale po kilku odcinkach animacja zanurza się głęboko w studni rutyny, a gdyby nie fakt, że sezon składa się tylko z dziesięciu odcinków, całość dotknęłaby jej dna. Bo oto zyskujemy kolejne sceny upadków z wysokości, kolejne widowiskowe śmierci i kolejne prostytuujące się wróżki. Kolejne, kolejne i tak w kółko, bo przecież najlepsze trzeba zostawić na koniec. A sezon twórcy zakończyli mocnym akcentem, czyli ukochanym cliffhangerem. To oznacza, że wielu widzów, w tym także ja, zdecydują się obejrzeć następne epizody serialu, choć już teraz jestem niemal pewien, że nic przełomowego w Rozczarowanych się nie wydarzy.

 

                                                                                              Źródło: imdb.com

 

Tak więc fabuła i humor na minus, a zalety? Cóż, wbrew pozorom i takowe się znajdą. Przede wszystkim postaci. Tu twórcy zasłużyli na słowa pochwały, bo oprócz, o zgrozo, niezwykle irytującej głównej bohaterki na ekranie pojawiają się też ciekawie i oryginalnie napisane charaktery. Mówię choćby o jednym z trójki przyjaciół – maleńkim diabełku – Lucim. Często mylony z kotem stworek wzbogaca animację. Sympatyczny bies wyróżnia się z szeregu postaci, jakich w dziejach kina widzieliśmy już wiele. Pomijam rozkochane w księżniczkach elfy, zwariowanych magów czy dumnych doradców króla, bo to nudni i niewarci Waszej uwagi osobnicy. Warto natomiast wspomnieć o postaci króla. Drażliwy mężczyzna z wybujałym ego i skłonnościami do narcyzmu może nie jest szczytem oryginalności, ale sceny z korpulentnym władcą należą do tych zabawniejszych. Na plus wypada także klimat i oprawa audiowizualna produkcji. Rozczarowani to niemal kreska w kreskę Simpsonowie czy Futurama. Niestety tylko jeśli chodzi o wygląd.

 

                                                                                         Źródło: imdb.com

 

I tak przedstawia się najnowsza produkcja oryginalna Netflixa. Nie zaskakuje, nie wciąga, nie wnosi nic do naszego życia, a nawet nie skłania do jakichkolwiek refleksji. Ma lepsze i gorsze momenty, lecz prawdę mówiąc to tylko marna namiastka prawdziwego geniuszu twórcy Simpsonów. Być może, po tak chłodnym odbiorze, twórcy zdecydują się zakasać rękawy i nieco podnieść poziom następnego sezonu. Tego sobie i Wam serdecznie życzę. Na ten moment nie chcę się jednak zbyt długo rozpisywać, bo w zasadzie ani nie ma o czym, ani Rozczarowani na zbytnią uwagę nie zasługują. To kolejny średniak do obejrzenia i zapomnienia – potrafiący rozbawić, znudzić i zirytować. A szkoda, bo potencjał i pomysł był, ale mam wrażenie, że zabrakło nieco chłodnego spojrzenia na całość. I tak dostaliśmy idealną pozycję na nudny wieczór bez pomysłu na dobry seans. Można wtedy zapoznać się z historią Teabeanie i jej przyjaciół, a przy okazji przekonać się, czy Groening nie wyszedł z formy. Ja jednak z czystym sumieniem Wam to odradzam. Możecie się bowiem poczuć… Rozczarowani.


Ogólna ocena: 6/10

Sebastian Sierociński

Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Miłośnik kina, literatury, gier komputerowych i muzyki. Kontakt: sierocinskisebastian00@gmail.com