„Bo we mnie jest seks”, czyli jak Polacy robią „Rocketmana” [RECENZJA]

  • Dodał: Zuzanna Ptaszyńska
  • Data publikacji: 18.11.2021, 01:15

Filmowa biografia Marilyn Monroe Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej to jak na rodzime warunki obraz eksperymentalny. Mimo iż nie bez wad, bez wątpienia zasługuje na uwagę, chociażby dla kreacji stworzonej przez Marię Dębską, która została ogłoszona podczas festiwalu w Gdyni najlepszą aktorką pierwszoplanową.

 

Kalinę Jędrusik w Bo we mnie jest seks poznajemy już jako gwiazdę telewizji - nie jest nam przedstawiona jej droga na szczyt, za to możliwość opuszczenia tego szczytu jest centralnym punktem fabularnym. Szybko przekonujemy się, że kobieta ta to awangarda w pełnym tego słowa znaczeniu, i choć tak wyprzedzająca swoje czasy, to jednocześnie wybitnie się w nie wpisująca. Być może nieco ugrzeczniona wizja życia rodzinnego Jędrusik, która wraz z mężem należała do pierwszoligowej artystycznej bohemy stolicy, kreśli widzowi podstawy funkcjonowania Kaliny jako kobiety wyzwolonej, co nie oznacza, że niemającej granic. Odrzucenie wpływowego adoratora wywraca do góry nogami jej dalszą karierę, co stanowi główny punkt odniesienia w filmie. Brak tu jednak dramaturgii i głębszego, społecznego komentarza, bowiem lekka forma całokształtu wymusza wręcz równie spontaniczne rozwiązanie akcji oraz jej szykowne spuentowanie.

 

Produkcja nie jest typowym polskim filmem biograficznym. Oczywiście na wyrost i z przymrużeniem oka poczyniłam pewne porównanie do Rocketmana z 2019 roku o życiu Eltona Johna, bowiem widać tu przełamanie klasycznej narracji na rzecz wprowadzenia elementów fantasy musicalu. Zbiorowe sceny tańca, wizualne przenośnie czy postacie z pogranicza jawy i snu to niezwykle interesujące akcenty na rodzimym poletku, tym bardziej w tego rodzaju filmach. Stanowi to w moim odczuciu bardzo trafny komentarz do kolorowego i szalonego życia nietuzinkowej kobiety, którą film ten portretuje. Jedyny zarzut, jaki mam wobec tego segmentu zabiegów, to momentami felerny montaż dźwięku albo, lepiej byłoby sprecyzować, dość niemrawy lip singing w wykonaniu Marii Dębskiej. Choć i to może być zamierzone, w nawiązaniu do jednej ze scen, w której przywołany jest absurd ówczesnego użytkowania playbacku.

 

Choćby i Maria Dębska w ogóle tych ust podczas śpiewania nie otwierała, i tak należą jej się wszystkie nagrody sezonu. Rewelacyjnie oddała rubaszną, choć kleopatryczną Jędrusik, z całą swoją rozbrajającą wulgarnością, wdziękiem i dowcipem. Jej sposób mówienia, poruszania się i wszelkie maniery sprawiają, że nie sposób jest oderwać wzrok od tej charyzmatycznej bohaterki. Niewątpliwie przyćmiewa ona cały drugi i trzeci plan, choć nie oznacza to, że inne role są nieudane - wręcz przeciwnie, osoby towarzyszące Jędrusik stanowią, szczególnie za sprawą humoru słownego, godne tło dla Kaliny.

 

Film jest kolorowy, estradowy, scenografia i kostiumy są przepiękne. Największą wadą obrazu jest za to mało rozbudowana fabuła, która jest w zasadzie jednowątkowa. Morał wydaje się zbyt prosty, zapisany wręcz w tytule filmu, który to z kolei czerpie z tytułu ikonicznego utworu, stanowiącego tu domknięcie całości. Równie dobrze można by wysnuć wniosek, że cały film został dopisany po to, aby można było przedstawić ten konkretny występ. Nawet jeśli tak jest, nie mam nic przeciwko, bowiem produkcję tę, choć naturalnie niebędącą dziełem wybitnym, po prostu bardzo dobrze się ogląda. Twórcy eksperymentują ze środkami wyrazu i robią coś nowego w polskim kinie, co chyba zawsze zasługuje na pochwałę. 

 

Zuzanna Ptaszyńska

Doktorantka Uniwersytetu Warszawskiego (nauki o polityce i administracji - stosunki międzynarodowe) zamiłowana w historii popkultury i wszystkim, co brytyjskie.