„Dom Gucci”, czyli jak zrobić film bez reżyserii, scenariusza i montażu [RECENZJA]

  • Dodał: Zuzanna Ptaszyńska
  • Data publikacji: 27.11.2021, 15:42

Niby człowiek się domyślał, a jednak się trochę łudził. Choć już zwiastun dawał niebezpieczne znaki, to film i tak był zaskoczeniem. Szkoda, że z pozytywnym zaskoczeniem nie miało to za dużo wspólnego.

 

Produkcja była promowana na dwa sposoby: jako film o czarnej wdowie, która zleciła zabójstwo męża dla korzyści majątkowych i podbudowania zachwianej dumy, oraz jako film o samym zabójstwie wnuka słynnego projektanta mody. Historia z ogromnym potencjałem, którego nie wykorzystano. Fabuła jest ogryzkowa, a akcenty są nierównomiernie rozłożone. Kiedy tym bardziej powinniśmy śledzić Patrizię, ta znika, i rozpoczyna się niejako drugi film o problemach wizerunkowych i finansowych marki. Zabójstwo zostało potraktowane po macoszemu, a kiedy, po punkcie kulminacyjnym, pomimo ponad dwóch godzin i trzydziestu minut, które już minęły, oczekujemy wgryzienia się w kluczowy wątek, robimy skok w czasie, widzimy jedną scenę ukazującą skutek, a nie drogę do niego. A potem napisy końcowe.

 

Problematyczne są także dialogi. O ile można by pomyśleć, że ich płytkość i zdawkowość mają być pewną satyrą na tak naprawdę nijakie życie bogaczy, które, choć opakowane w błyszczące opakowanie, w środku nie skrywa niczego interesującego, to rozmowy miały nam przede wszystkim nakreślić portrety postaci i pozwolić poznać ich motywacje. Tymczasem każda z tych postaci ma maksymalnie, jeśli wiatry dobrze powieją, dwie cechy charakteru. Na przykład postać Jareda Leto jest przede wszystkim głupia. I, o rany, jaka to jest głupia głupota. Leto, który jest bez wątpienia aktorem utalentowanym, tu ma pełnić rolę comic reliefu, przerysowanego do granic, a przez to niezabawnego i wręcz żenującego. Mam nadzieję, że szanowne gremium Akademii Filmowej nie zachłyśnie się jego brawurową (to trzeba przyznać) charakteryzacją i nie wciśnie mu oscarowej nominacji. Chyba najlepiej z zadania wywiązali się Jeremy Irons i Al Pacino - dwoili się i troili, żeby wyjść obronną ręką z tego biedascenariusza. Al Pacino był po prostu Alem Pacino, co mi absolutnie wystarczało, za to Irons, który miał zdecydowanie mniej scen, nie dał splamić swojej klasy. I to też mi wystarcza.

 

Postacie drugoplanowe postaciami drugoplanowymi - wiadomo, że wszyscy chcemy Gagę i Drivera. No i tu zaczyna się problem - czy do pasażerów mieć pretensje, że nie leci z nimi pilot? Lady Gaga się na pewno starała, zresztą jest ona tak hipnotyzującą osobą, że nie musi się dużo starać, aby być jakaś. Nie sprawdziła się jednak zbyt dobrze w bardziej dramatycznych scenach, choć w tych bardziej komediowych i pełnych przepychu poradziła sobie zadowalająco. Driver był po prostu nijaki. Miał kilka scen, w których miał szansę pokazać jakoś swój charakter, a poza nimi stał jak słup soli. A przecież to nie jest zły aktor. Moja teoria spiskowa zakłada, że gdy któregoś ranka Driver popatrzył na siebie w lustro i chciał zrezygnować, było już za późno na odkręcenie którejś z klauzul umowy. 

 

Co bodaj najbardziej kuriozalne - ja nie wiem, co się stało z człowiekiem od montażu. Najprawdopodobniej nie było żadnego człowieka od montażu. Aż dziwne, że w którejś scenie nie pokazał się znak wodny Movavi Video Editor Demo. Żadna zamierzona kampowość, którą można sobie dopowiedzieć, nie usprawiedliwi tego, co tam się dzieje. 

 

No i muzyka... No fantastyczne te piosenki dali, są klasyczki, jest świąteczna piosenka, ja się powinnam cieszyć. Ale te utwory tak wybitnie nie pasują do tego, co dzieje się na ekranie, są zbyt duże, aby to ilustrować. Wygląda to tak, jakby ktoś na początku zrobił sobie listę piosenek, które bardzo chce w tym filmie zawrzeć, a potem dopisał do nich sceny i przykleił to na ślinę, bo, jak już ustaliliśmy, nie było tam nikogo od montażu.

 

Bardzo smutne to było doświadczenie i bardzo smutno jest to przyznać. Mimo iż było to przekreślone już na poziomie zwiastuna, naprawdę liczyłam na film pokroju Chłopców z ferajny, no, może z mniejszą ilością krwi i włoskiej mafii. Pewnie podobną nadzieję miał Martin Scorsese, który był brany pod uwagę do wyreżyserowania Domu Gucci, ale najwidoczniej poddał się w połowie lektury scenariusza, czyli na jakiejś czwartej stronie.

Zuzanna Ptaszyńska

Doktorantka Uniwersytetu Warszawskiego (nauki o polityce i administracji - stosunki międzynarodowe) zamiłowana w historii popkultury i wszystkim, co brytyjskie.