Eddie Vedder - Earthling [RECENZJA]
Eddie Vedder/YouTube

Eddie Vedder - Earthling [RECENZJA]

  • Dodał: Jakub Banaszewski
  • Data publikacji: 11.02.2022, 22:12

Wokalista Pearl Jam - Eddie Vedder - powraca z trzecim solowym albumem, Earthling, napakowanym po brzegi wyjątkowym gośćmi oraz kompozycjami, w których artysta mierzy się z duchami przeszłości i swoimi największymi inspiracjami. Efektem jest jego najbardziej osobista płyta w solowej karierze. 

 

Przez ponad 30 lat spędzonych na scenie Eddie Vedder nigdy nie krył się ze swoimi twórczymi inspiracjami. Otwarcie - czy to w utworach Pearl Jam, czy w coverach wykonywanych na scenie - głośno wyrażał swoją muzyczną miłość do The Who, Ramones czy Bruce’a Springsteena. Jednak jeszcze nigdy nie przepuścił tych wpływów tak mocno przez swoją muzyczną wrażliwość i autorskie kompozycje, jak na swojej najnowszej płycie – trzecim solowym albumie, pt. Earthling – na którym przeprowadza nas przez swoje bogate, pisane dźwiękami życie.

 

Już w otwierającym całość Invincible niezwyciężony Vedder - jeden z ostatnich wciąż tworzących i prężnie działających muzyków swojego pokolenia – pewny siebie i miejsca, w którym się znajduje, jest gotowy na nostalgiczną podróż do świata inspiracji, które kształtowały go jako muzyka na przestrzeni lat. I już od pierwszego utworu, Earthling, niczym najlepszy koncert, rozpoczyna się od narastającego, natchnionego utworu, który zawieszony jest gdzieś między brzmieniem późnego R.E.M., a swobodną radością solowych piosenek Petera Gabriela oraz echami przepełnionej naturą ścieżki dźwiękowej do filmu Wszystko za życie autorstwa samego Veddera. Wspaniałe otwarcie, które sprawia, że jednocześnie czujemy się jak w domu, ale też jesteśmy gotowi na niespodzianki. A tych nie brakuje, bo już kolejny utwór wywraca nasze wszystkie wyobrażenia do góry nogami. Nabuzowany Power of Right dorzuca do ognia protopunkowy brud przesterowanych gitar i zadziorność godną The Stooges. A nowoczesna, jednocześnie surowa i świeża produkcja dodaje rockowego sznytu, którym w ostatnich latach zabłysnęli tacy uczniowie Pearl Jam, jak m.in. Nothing But Thieves. Przeszłość łączy się tu z teraźniejszością, a inspiracje stają się najlepszymi wzorcami.

 

Od samego początku nad klimatem płyty unosi się duch koncertowego misterium, a kolejne utwory budują napięcie jak mistrzowsko skonstruowana setlista. Muzycy wyraźnie czerpią radość ze wspólnego grania, a utwory brzmią jak przyjacielski jam i zabawa na scenie. Wszystko to dzięki świetnemu doborowi towarzyszy tej wyjątkowej podróży, którzy pojawiają się na płycie. Powiedzieć, że zgromadzony przez Veddera na Earthling skład jest wyborny, to jak nic nie powiedzieć. Za perkusją zasiadł jeden z najlepszych muzyków swojego pokolenia – od lat bębniący w Red Hot Chili Peppers Chad Smith. Sekcję rytmiczną dopełnia grający na basie i gitarach Andrew Watt, który jest zarazem producentem płyty. Gitarową moc dokładają również: były gitarzysta Red Hot Chili Peppers Josh Klinghoffer oraz wspomagający Veddera wokalnie wieloletni kompan - Glen Hansard. Takie nagromadzenie talentów mogło zaowocować tylko eksplozją rockowego szaleństwa, którego na Earthling nie brakuje.

 

Muzycy nie boją się też jednak uderzać w bardziej delikatne tony, bo klimat zwalnia już wraz z melancholijnym i lekkim Long Way, które wybrane na pierwszy singiel z płyty, jest bezdyskusyjnym hołdem dla przedwcześnie zmarłego Toma Petty’ego – legendy rocka, która na zawsze pozostanie symbolem bezkompromisowej amerykańskiej wolności. Jednak tutaj Vedder, jak najmocniej starający się przywołać kultowe brzmienie zmarłego idola i przyjaciela, zawarł niestety zbyt mało siebie – efekt, choć niewątpliwie szczery i oddany, wydaje się wtórny, pozbawiony wyrazu i ikry, której nigdy nie brakowało kompozycjom Petty’ego. Pozytywne wrażenie pozostawia natomiast pełna pasji i urzekająca prostotą solówka na gitarze – to tutaj najmocniej czuć świeży powiew wolności amerykańskiego rocka lat 70. Podobny problem dotyka kolejnego singla, rzewnej ballady The Haves, po której w pamięci pozostaje przede wszystkim przedobrzony wokal lidera i podniesiony poziom cukru. Płaczliwa kompozycja potwierdza tylko, że mimo upływu czasu 57-letni Eddie wciąż najlepiej odnajduje się w klasycznym rockowym anturażu.

 

Jednak na szczęście nie samymi singlami stoi ta płyta. Przejście do mocniejszych momentów zapowiada najlepszy z trzech singlowych strzałów – Brother the Cloud – który już od swojej premiery pozostaje moim faworytem i jednym z najmocniejszych fragmentów płyty. Pełen burzliwych emocji utwór, traktujący o próbie pogodzenia się z bolesną stratą przyjaciela, zdaje się przynosić Vedderowi upragnione ukojenie i poprzez płynne zmiany tempa prowadzi do wzniosłego finału, w którym skojarzenia z kultowym utworem Pearl Jam Rearviewmirror, a zwłaszcza z jego koncertową wersją, są jak najbardziej na miejscu. Dojrzały Eddie Vedder mierzy się tu również z cieniem własnej przeszłości i uderza w tłumione przez ostatnie lata wściekłe tony, wykrzykując pełne emocji słowa z gniewem i żarliwością 20-latka, który wypruwał sobie płuca na wczesnych albumach Pearl Jam.

 

Powiew pozytywnego odświeżenia przynoszą przyjemny i akustyczny Fallout Today w stylu Bruce’a Springsteena oraz zanurzony w ejtisowym sosie, radosny i podbijający tempo The Dark. Z kolei ostry i brudny Good and Evil to szybki i wyrazisty strzał, gdzie melodyka punkowych hymnów miesza się z surowością albumu No Code Pearl Jam z 1996 roku, a wokal Eddiego prezentuje się równie mocno, co przed laty. Ale prawdziwy rockowy odlot przychodzi wraz z energicznym nabiciem Chada Smitha w Rose of Jericho – w którym cały zespół daje się porwać sile muzyki. To nie tylko bezdyskusyjny koncertowy wymiatacz gwarantujący ogień na scenie, ale też rozpędzona muzyczna jazda na najwyższych obrotach i najlepszy Vedder od lat. Świetnie na gitarach wypadają tu ekspresyjny Josh Klinghoffer oraz producent Andy Watt, który również na całej płycie, zręcznie zmieniając instrumenty, nie próbuje naśladować niezastąpionego gitarzysty Pearl Jam Mike'a McCready'ego, ale pod ojcowskimi skrzydłami Veddera cierpliwie poszukuje własnego stylu. 

 

Tak, jak na najlepszym koncercie, im bliżej do końca, tym emocje coraz bardziej sięgają zenitu, a na scenie pojawiają się goście specjalni. Co prawda, Stevie Wonder zalicza mocny falstart z rzężącą harmonijką w pędzącym na złamanie karku i zasadniczo bez celu utworze Try, który na szczęście dość szybko się kończy, jednak duet z Eltonem Johnem to już sama przyjemność. Tak nieprawdopodobne zderzenie dwóch tak różnych muzycznych światów wypada bardzo naturalnie, a obaj wokaliści zdają się bawić w najlepsze. Picture to radosny blues z podbitym rytmem i obowiązkowym pianinem na pierwszym planie, w którym 74-letni monarcha popu zaraża niesłabnącą młodzieńczą energią. A kiedy wydawałoby się, że wszystkie niespodzianki są już za nami, na scenę wychodzi sam Ringo Starr, który zasiada za perkusją w mocno beatlesowskim utworze Mrs. Mills. To wyróżniający się produkcyjnym i orkiestrowym rozmachem, godnym przepełnionej kolorami płyty Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band, uroczy eksperyment, o który nikt chyba nie podejrzewałby lidera Pearl Jam. A kończący go ujmujący śmiech ex-Beatlesa wyraża więcej niż wszystkie wyśpiewane słowa i zagrane nuty – to muzyczne spotkanie najwyższej próby.

 

Earthling to muzyczna podróż do przeszłości i wyjątkowa okazja do spotkania z tymi, których już nie ma oraz docenienia tych, którzy wciąż mogą coś przekazać. A ostatni jej przystanek jest chyba – mimo tak wielu niespodzianek na płycie - najbardziej zaskakujący i emocjonalny. Kiedy w 1991 roku Vedder wyśpiewywał wielki przebój Pearl Jam Alive, opowiadający o rodzinnej tajemnicy i nieobecności w jego życiu biologicznego ojca, nikt chyba nie podejrzewał – również sam Eddie - że 30 lat później będziemy mieli okazję usłyszeć jego głos na płycie. Całość kończy bowiem niezwykłe On My Way, w którym wykorzystano znalezione po latach nagranie Edwarda Louisa Seversona, z którym Vedder nigdy nie nawiązał prawdziwie rodzicielskiej relacji. Stylowy fragment głosu z zaświatów, zaśpiewany z klasą godną naśladowców Sinatry, spina klamrą nie tylko najnowszy album, ale i całe życie Veddera – jego historię i karierę, pełną wzlotów i upadków, przesiąkniętą muzyką od najmłodszych lat. Historię, której najważniejsze elementy znalazły się na jego najnowszej płycie.

 

Earthling – najnowszy album Eddiego Veddera - to pozornie lekka i przystępna, klasycznie rockowa płyta. Jednak ma w sobie coś więcej. To głęboka opowieść o stracie, niekończącym się poszukiwaniu siebie, niezamykaniu się na to, co było i pogodzeniu się z duchami przeszłości, by móc z nadzieją wyglądać jutra. To właściwie również jego w pełni solowy debiut – nie ścieżka dźwiękowa ani eksperyment z piosenkami na ukulele – ale pełnokrwiste, przepuszczone przez muzyczną wrażliwość lidera Pearl Jam dzieło, które być może nie jest wolne od błędów i pomyłek, ale wygrywa szczerością i zaklętą w piosenkach miłością do muzyki. Vedder zdradza tu zarówno swoją melancholijną naturę, jak i pokazuje mocnego, rockowego pazura. I nietrudno zgadnąć gdzie – mimo upływu lat – wciąż wypada najlepiej. Eddie jako ostatni żyjący wokalista wielkiej czwórki z Seattle miał czas, by nie tylko dojrzeć do pogodzenia się ze swoimi demonami, ale także jako jedyny ma szansę zawrzeć w swojej nowej muzyce wszystkie barwne inspiracje - od młodzieńczych fascynacji The Beatles po punkowy bunt i żarliwość gitarowych brzmień – wszystko to, co ukształtowało Veddera jako człowieka i artystę. I właśnie za tę udaną próbę zamknięcia w ramach studyjnego albumu cząstki siebie należą mu się największe brawa.