Wielki powrót legendy thrash metalu, czyli "Death Magnetic" 10 lat później

  • Data publikacji: 12.09.2018, 17:35

Piękna końcówka epoki Load, ReLoad & St. Anger. Wspominamy Death Magnetic w 10. rocznicę jego wydania.

 

Kiedy Metallica zdecydowała się na nagranie Czarnego Albumu, był to naprawdę odważny krok w kierunku wprowadzenia ciężkiej muzyki do mainstreamu. Niestety, utraciła przy tym wielu starych fanów - jednocześnie zdobywając rzesze nowych, zachwyconych wciąż ostrym, ale bardzo przystępnym materiałem. Tego samego nie można jednak powiedzieć o epoce, która nastąpiła po sukcesie Metalliki.

 

LoadReLoad były nie do końca udanymi eksperymentami muzycznymi, to fakt. W zupełności wystarczyłby jeden album, jako kompilacja najlepszych kawałków z obu longplay'ów - a co za tym idzie, większe uznanie wśród krytyków i mniej straconych fanów. St. Anger zaś musiał ujrzeć światło dzienne, gdyż stanowił zwieńczenie terapii, bez której zespół by się rozpadł. To prawda, werbel Larsa brzmi jak klapa od śmietnika i na krążku nie ma ani jednej solówki. Ale właśnie te wady albumu nadają mu niepowtarzalne brzmienie, którego nie sposób pomylić z żadnym innym longplay'em. Dla Metalliki był to niespecjalnie sprzyjający okres, niemniej jednak 5 lat po wydaniu Świętych Katuszy legenda powróciła z mocą niemalże albumu ...And Justice For All. Tym gromem z jasnego nieba był Death Magnetic. Co ciekawe, przy tak ważnej płycie można było spodziewać się wycieku, który rzeczywiście nastąpił kilka tygodni przed premierą. Jednak tym razem nie doszło do kradzieży materiału z tłoczni czy podobnego występku - jak zazwyczaj w takich przypadkach - a wyciek był efektem błędu francuskiego sklepu płytowego, który za wcześnie wyłożył płytę na półki. Po kilku godzinach wiele utworów znalazło się w sieci, w serwisach peer - to - peer, ale że było to tuż przed oficjalnym wydaniem płyty, zespół się tym nie przejął. W amerykańskiej radiostacji Live 105 Lars powiedział:

 

- Słuchaj, zostało dziesięć dni do premiery. Nie mamy na co narzekać. Czy płyta wycieknie dziś czy jutro, możemy się cieszyć. Wierz mi. Dziesięć dni do premiery, a płyta jeszcze nie wyciekła? Wszyscy są szczęśliwi. Mamy 2008 rok i jest to częścią naszego życia, więc jesteśmy szczęśliwi.

 

Wydany dokładnie dziesięć lat temu, 12 września 2008 roku, dziewiąty album studyjny Metalliki to jeden z najważniejszych krążków w dorobku zespołu. Mocą i prędkością przypomina lata 80., choć nie jest aż tak thrashowy, jak np. Kill'em All czy Ride The Lightning. Kiedy Death Magnetic w końcu się ukazał, osiągnął spektakularny nakład (w samych Stanach w pierwszym tygodniu sprzedało się prawie pół miliona egzemplarzy) i natychmiast powędrował na szczyty list w 32 krajach. Metallica stała się dzięki temu pierwszym zespołem w historii listy Billboardu, którego pięć kolejnych albumów zadebiutowało na jej pierwszym miejscu. Jedynką pozostawał przez trzy tygodnie. Taki wynik sprzedaży był nie do pomyślenia w mrocznych czasach St. Anger - sukces w dużej mierze zapewniły dobre utwory.

 

 

Jaki jest więc ten album? Dziesięć lat po premierze mogę z czystym sumieniem odpowiedzieć, że się zupełnie nie zestarzał, a wręcz przeciwnie - jest jak Metallica, ponadczasowy. Brzmi tak samo świeżo, jak w chwili jego wydania. Jest na nim mnóstwo riffów - może nawet za dużo, jak na aż tak nasycony dźwięk (co miejscami powodowało zniekształcenia, a to z kolei wywołało kolejne dyskusje wśród fanów). Czasami, jak ma to miejsce w pierwszym numerze - That Was Just Your Life - zespół gwałtownie i z zadziwiającą częstotliwością skacze od riffu do riffu, a tempo i tonacja zmieniają się co kilka taktów. To samo dotyczy The End Of The Line - szybkiej (ale nie thrashowej) kompozycji złożonej z kilku części, w tym z łagodnej wstawki w stylu Master Of Puppets.

 

Broken, Beat & Scarred to trzecia część trylogii, z powodu której dochodzimy do przekonania, że Metallica ma w swoim banku pomysłów za dużo riffów. Wszystkie utwory na Death Magnetic trwają ponad sześć minut - wyjątkiem jest My Apocalypse, który jest tym rzekomym powrotem do atmosfery roku 1982. Broken... mógłby zostać skrócony o kilka minut i nikt by nie narzekał. The Day That Never Comes to pierwszy naprawdę wyróżniający się singiel z tęsknym motywem Kirka na początku i z mocną częścią solową, którą w recenzji dla The Quietus Joel McIver (autor biografii zespołu, Metallica. Cała prawda o zespole Metallica. Bez przebaczenia) porównał do Am I Evil? Diamond Head. Kirk potwierdził swe inspiracje NWOBHM, mówiąc:

 

- To bardzo trafna uwaga, bo chciałem zbliżyć się do brzmienia New Wave Of British Heavy Metala ta szkoła wywodziła się z hard rocka lat siedemdziesiątych, opartego na bluesie.

 

 

 

W pamięć zapada All Nightmare Long, oparty na ponurym wstępie i szybkim centralnym riffie, który przypominał klasyczne numery, takie jak Blackened. Do tego momentu Death Magnetic jest płytą przyzwoitą, ale nie powalającą. To wrażenie utrzymuje się w trakcie słuchania Cyanide - kolejny kawałek pod publiczkę z prostą solówką Trujillo w okolicach dwudziestej sekundy.

 

 

Sytuacja ulega zasadniczej zmianie przy balladzie The Unforgiven III. Utwór, prowadzony przez fortepian, smyczki i sekcję dętą, podzielił słuchaczy na tych, którym podobał się łagodny, pesymistyczny ton i na tych, którzy wzdrygali się, mając w pamięci dwie poprzednie części (z 1991 i 1997 roku). Metallica jednak nie zadomowiła się na długo w tym klimacie, szybko przeskakując do The Judas Kiss - kolejnej ciężkiej kompozycji z refrenem, która znakomicie nadaje się do rozkręcenia moshpitu. Kirk był zachwycony tym utworem:

 

- W "The Judas Kiss" jest solówka gitarowa, która trwa ponad półtorej minuty, co bardzo mnie cieszy. Powiedziałem im, żeby po prostu, kur*a, włączyli piep**one nagrywanie i żebyśmy to, kur*a, zagrali. Zauważyłem, że gdy nad czymś za dużo myślę, wtedy mi to gorzej wychodzi. Najlepsze rezultaty osiągam, kiedy jestem spontaniczny. Na albumie są kure*sko szybkie rzeczy. W "The Judas Kiss" jest wiele trzydziestek dwójek - jest w tej piosence jedna całkiem szalona część. Gdyby była choć trochę szybsza, byłyby to sześćdziesiątki czwórki! Wariactwo.

 

Trwający blisko dziesięć minut instrumentalny Suicide & Redemption to kolejna galeria riffów, a także okazja, by Kirk i James mogli pochwalić się swoimi wyjątkowymi umiejętnościami. Jest wolny i ciężki, dzięki czemu stanowi doskonałą przeciwwagę dla ostatniego numeru, intencjonalnie utrzymanego w klimacie klasycznego thrashu. My Apocalypse nie jest tak szybki jak Whiplash czy Disposable Heroes, ale i tak brzmi dziko w porównaniu z jakimkolwiek utworem, który Metallica nagrała po 1988 roku. Kirk powiedział:

 

- Utwór "My Apocalypse" pierwotnie nosił tytuł "Suicide Lane" (pas ruchu obustronnego, a dosłownie pas samobójców - red.), od tego środkowego pasa na autostradzie, bo wymyśliłem solówkę, w której słychać było dźwięki kraksy samochodowej i nadjeżdżającego ambulansu. To dość mroczna rzecz. Solówkę tę skomponowałem w jedno popołudnie i zachowaliśmy ją praktycznie w niezmienionej formie. Ale potem James zmienił tytuł na "My Apocalypse". Najpierw pomyślałem: "O cholera", ale potem doszedłem do wniosku, że bohater tej piosenki jest rozbity jak wrak samochodu, więc wszystko pasuje.

 

Na płycie doskonale słychać wiele genialnych ścieżek basu Roberta Trujillo, następcy Jasona Newsteda, ale tylko nieliczne wychodzą poza grę unisono z riffami. Wirtuozerskie zdolności musiały poczekać na koncerty. Reszta członków Metalliki doceniała jego grę, nawet Lars porównał go do nieodżałowanego Cliffa Burtona.

 

Kirk określił Death Magnetic jako brakujące ogniwo między "Justice" a "Czarnym Albumem": 

 

- Ale nie cofamy się. Muzyka brzmi dla mnie świeżo i nowocześnie, po prostu przepuszczamy ją przez te same filtry, co w latach osiemdziesiątych. Zrobiliśmy tak w ramach eksperymentu, ale okazało się, że eksperyment wypalił w stu procentach. Otóż to.

 

Jedyne, co nie wypaliło, to mastering. Album został zmiksowany trochę zbyt głośno, przez co nawałnica riffów w połączeniu z natężeniem dźwięku może powodować przy większej głośności ból w uszach. Z drugiej strony - ostatni raz bas był tak mocno wyeksponowany na The $5.98 EP. Garage Days Re - Revisited z 1987 roku.

 

Moim zdaniem płyta zasługuje na miano wielkiego powrotu do dawnej formy. Zabrakło na niej jednak nieco bardziej thrashowego grania, co po części rekompensują ciężkie i przeładowane riffami utwory. Jednocześnie jest najmocniejszą rzeczą, jaką Metallica nagrała od czasów ...And Justice For All. Warto jest jeszcze dziś ją odpalić i poczuć jej ponadczasowość na własnej skórze.