Nawet Netflixa nie stać na dobry scenariusz - "365 dni: Ten dzień" [RECENZJA]
Netflix/YouTube

Nawet Netflixa nie stać na dobry scenariusz - "365 dni: Ten dzień" [RECENZJA]

  • Dodał: Maciej Baraniak
  • Data publikacji: 28.04.2022, 23:47

Stali czytelnicy naszego portalu pewnie przyzwyczaili się już, że jestem masochistą. Bo jak tylko wychodzi zły (ale taki naprawdę zły) film, to już wiadomo, że Baraniak musi wziąć się za recenzję. Było tak w przypadku Ambulansu, Morbiusa czy nowej abominacji Patryka Vegi i oczywiście nie mogło tego zabraknąć przy okazji kontynuacji 365 dni

 

365 dni: Ten dzień opowiada dalsze losy Laury i Massimo, którzy wreszcie wzięli ślub. Niestety, jak to zwykle bywa w filmach z tego gatunku, ślub to jedynie początek bosej drogi przez rozżarzony węgiel, gdyż bohaterowie nie potrafią mówić, a w konsekwencji także rozmawiać. W związku z tym wybucha wielki łańcuch przyczynowo-skutkowy, gdzie jeden twist jest głupszy od drugiego, a całość przeplatają teledyskowe sceny seksualne.

 

Nie jestem w stanie podejść do tego filmu z jakąkolwiek powagą, gdyż zwyczajnie jest to niewykonalne. Zacznę od tego, że fabuły w tym filmie praktycznie nie ma. Pierwsze 40 minut tej produkcji to jedynie zlepek tragicznie zmontowanych scen, gdzie bohaterowie chędożą się dosłownie wszędzie. Czasem podczas partyjki golfa, innym razem w jacuzzi, ale generalnie do tego momentu jakiejś intrygi tutaj brakuje. Na to już czasu nie starczyło, bo wpierw trzeba dostarczyć więcej tego, czego ludzie oczekują.

 

Kiedy już jednak wchodzi odrobina historii, to wtedy nie wiemy co gorsze - źle zmontowany teledysk czy Moda na sukces, odcinek 8192. Powiedziałbym, że całego trzonu fabuły, a szczególnie plot twistów, których jest cała masa, jesteśmy w stanie domyślić się od pierwszych scen, ale niestety twórcy zabezpieczyli się wspomnianym opóźnieniem, także od tych 40 minut każdy może się bawić we wróżbitę. Tym niemniej, wszystko co tam się dzieje jest koszmarnie napisane, nie trzyma się kupy i może się sprawdzić jedynie do piwa ze znajomymi. W tym miejscu warto zaznaczyć, że fani sceny zakupów z pierwszej części tutaj też znajdą coś dla siebie, bowiem nasza bohaterka dostaje jakiś sklep modowy. Klasyczny zapychacz w teledyskowej formie, gdzie nawet nie mamy czego wyśmiać - to po prostu nudne.

 

A przy tym bawi mnie to, jak twórcy nieudolnie próbowali wpisać w tę historię żarciki. Dosłownie w każdym dialogu pojawia się jakaś linijka, przy której Janusz z Grażyną mieli powiedzieć: Ohoho, ależ to było zabawne, przecież takie śmieszne, że ich nakryto, gdy robili to w garderobie przyjaciółki. Widzę tutaj progres, gdyż zrozumiano dla jakiej publiki się to robi i chciano pod nią dostosować wszystko, ale ja osobiście muszę to obśmiać raczej w negatywnym kontekście.

 

No dobra, ale nie okłamujmy się - nikt nie ogląda 365 dni dla fabuły (tutaj powinien wejść jakiś mem z fabułą, ale nie stać mnie na wynajęcie grafika. Wszystko poszło na psychologa po seansie). Sceny seksu są tutaj również fatalne. Już pomijam, że są dzikie i chaotyczne, natomiast najbardziej kłuje w oczy montaż. Bohaterowie robią to w różnych pozycjach, a montażysta skacze między nimi właściwie cały czas, dzięki czemu w 3 sekundy widzimy bohaterkę w staniku, bez oraz z jednym ramiączkiem opuszczonym.

 

Muszę jednak przyznać, że na scenografię poszło już zdecydowanie więcej pieniędzy i tutaj widać wkład Netflixa. Wszystko dzieje się na włoskich/hiszpańskich wyspach i ich klimat czuć tutaj cały czas. Smutno mi, iż nikt nie postanowił owych pieniędzy przeznaczyć np. na dobrego scenarzystę, aczkolwiek nie czuć tutaj taniości w tym względzie. W takich przypadkach nawet łyczek wody na dnie szklanki trzeba doceniać, mówiąc, że przynajmniej szklanka nie jest całkiem pusta.

 

Z innych głupotek dodam tylko, że aktorstwo to czysty żart. Ja wiem, iż tutaj również nikt niczego się nie spodziewał, ale Massimo dostaje chyba z trzy momenty, gdzie ma zagrać, ale tak NAPRAWDĘ ZAGRAĆ. I robi to po prostu komicznie. Szczerze mówiąc, miałem już wtedy wrażenie obcowania z kinem klasy D, ale do tego stopnia, gdzie aktorów trzeba brać z ulicy, aby maksymalnie przyoszczędzić. Reszta, a szczególnie Pan Ogrodnik, również nie powala.

 

Nim skończę, chcę jeszcze wspomnieć o jednej z dziur fabularnych, która po prostu powaliła mnie już na początku. Pamięta ktoś może moment z pierwszej części, gdzie bohaterka ścina swoje włosy i farbuje je na blond, upodabniając się przez to do Blanki Lipińskiej? No to tutaj, gdy biorą ślub, ona wciąż ma te włosy, ale już po kilku dniach znowu ma swoją długą, czarną grzywę. Może nie jest to nic znaczącego, aczkolwiek strasznie bawi już na starcie. 

 

Generalnie mam przez to takie wrażenie, że Netflix trochę nie wiedział, jak się do tej produkcji zabrać i zrobił ją po macoszemu. Bo z jednej strony chciał maksymalnie pierwszej odsłony, o czym świadczy początek, gdzie właśnie sprzątają, ale z drugiej zrobił wiele rzeczy jeszcze gorzej niż poprzednik i chyba ciążyła mu fabuła z książek. Ponadto, jak na film o tak dużym zainteresowaniu dwa lata temu, było o nim strasznie cicho przed premierą. Ot, puszczono zwiastun, a potem od razu wrzucono problem na streaming i wytarto rączki. Czyżby okazało się, że projekt miał jakieś większe problemy? Tego nie wiem, ale pewnie kiedyś się dowiemy.

 

Wiem, że nikt nie oczekiwał dobrego filmu i mam szczerą nadzieję, że moje słowa odpowiednio rozbawiły każdego, ale i odradziły seans (a jeśli ktoś już widział, to pewnie rozumie, o czym mówię). Nie wiem dlaczego ta seria cieszy się taką popularnością, gdyż niejeden film pornograficzny ma lepszy montaż i reżyserię, niż to co tutaj dostaliśmy. Tym niemniej pozostaje mi udać się do psychologa na kontynuację terapii, albowiem trzecia część dopiero przed nami...

Maciej Baraniak – Poinformowani.pl

Maciej Baraniak

Student UEP na kierunku prawno-ekonomicznym. Prywatnie miłośnik różnych gatunków kina oraz komiksów, a przy tym mający bardzo specyficzny gust muzyczny. E-mail: maciej-baraniak@wp.pl