Recenzja "Juliusza", czyli czy stand up i komedia idą w parze

  • Data publikacji: 27.09.2018, 15:33

Naszą narodową cechą jest narzekanie. Kiedy więc zdarza się powód, to wielu z nas nie potrafi sobie odpuścić. Polska komedia nadaje się do tego idealnie, bo od wielu lat przysparza nam wiele okazji do pomarudzenia. Zważywszy na to, że poczucie humoru jest cechą względną - wszystkim nigdy nie da się dogodzić. Można jednak uśrednić opinie odbiorców i to na niej opierać decyzję, czy na kolejną rodzimą produkcję warto się wybrać. Czy takie podejście gwarantuje udany seans? Nie do końca.

 

Z jednej strony Abelard Giza i Kacper Ruciński to przodownicy stand-upu. Ich występy bawią mnie nawet przy drugim czy trzecim odsłuchaniu. Z kolei Aleksander Pietrzak to młody, zdolny reżyser, który ma na swoim koncie bardzo udane produkcje krótkometrażowe (Ja i mój tata, albo Mocna kawa wcale nie jest taka zła). Z trzeciej takie nazwiska jak Chyra, Peszek, Janda, Stuhr... To brzmi jak przepis na sukces! Pierwszy raz od bardzo dawna szłam do kina na polską komedię z iskierką nadziei, że tym razem się nie zawiodę. Miałam wręcz pewność, że Juliusz mi się spodoba. Przecież wszystko o tym świadczyło! Niestety, nie udało się. I nie, żeby to była tylko moja opinia. Nie byłam przecież sama na sali. Przez cały seans bacznie przysłuchiwałam się temu, co dzieje się wokół mnie. A co się działo?

 

Nic. I w tym problem. Fabuła jest do bólu przewidywalna i pełna schematów, które w żaden sposób nie zaskakują widza. Aby oddać Juliuszowi sprawiedliwość, muszę wspomnieć, że na całym filmie zaśmiałam się dwa razy. Po raz pierwszy na ostatniej scenie, w której widzimy postać Stuhra - to był ciekawy zwrot akcji (chyba jedyny w całym filmie). I po raz drugi pod koniec, kiedy główny bohater wygłasza mowę pogrzebową (którą wcześniej słyszymy w filmie skierowaną w stronę usypianego psa) - poziom mojego zażenowania był wtedy tak duży, że śmiałam się chyba tylko wyłącznie w myśl, że lepiej się śmiać niż płakać. A jeśli już jesteśmy przy motywie usypiania, to...  To miała być komedia! A tymczasem dostajemy jakiś dramat! Uśpienie ukochanego psa. Śmierć jedynego bliskiego krewnego. Opuszczona ciężarna kobieta, która musi spłacać długi zmarłego współpracownika. Sfrustrowany nauczyciel, który nie potrafi zmienić swojego życia. Zwaśnieni przyjaciele. Mafia. Szarość życia w polskim mieście.

 

Aby tak mocne tematy zamienić w powód do śmiechu, trzeba się naprawdę mocno nagimnastykować. Twórcy filmu postanowili jednak zabrać się za tak ambitną produkcję, choć skłon z dotknięciem podłogi palcami to max tego, co potrafili z siebie dać. Efektem jest miałka historyjka, który budzi więcej zażenowania niż śmiechu. I nie jest to tylko moja opinia, bo brak śmiechu na sali kinowej jest najlepszym potwierdzeniem moich słów. Owszem, zdarzały się chwile, kiedy niektórzy wybuchali śmiechem - niektórych bawiło wstrzymywanie bąka w towarzystwie kobiety, innych dyndający przy lusterku penis na sprężynce. Większość gagów nie docierała jednak nawet do nich. Pod kątem humoru uważam więc film za porażkę. Może wypowiadana ze sceny brzmiałaby lepiej. Pod kątem wykreowanych postaci zresztą podobnie: większość stanowi bowiem bezbarwne tło. Każdemu można przypisać jedną/dwie cechy, które opisują go przez całą długość filmu. Jedynie w ojcu głównego bohatera niby przechodzi przemiana, bo z hulającego staruszka staje się nagle rozważnym rodzicem. Przemiana jest jednak tak nagła i w dużej mierze przeprowadzona poza ekranem, że ciężko ją kupić.

 

Główny bohater z kolei dokonuje przemiany typowej dla schematów tego gatunku - najpierw wszystko się wali, a później osoba, która nigdy nie zrobiła nic ze swoim życiem, nagle wszystko zmienia i od razu jej wychodzi (takie rzeczy to tylko w kinie). Także fabuła leży, humor leży, bohaterowie leżą... może chociaż aktorstwo? Tu muszę przyznać, że aktorzy profesjonalnie podeszli do swoich ról. Peszek bardzo dobrze wczuł się w rolę hulaszczego artysty, który stracił powód do życia. Szkoda, że większość nazwisk pojawia się w filmie chyba tylko po to, żeby można było się nimi pochwalić w zwiastunie. Stuhr pojawia się na ekranie tylko przez chwilę, Chyra podobnie, Janda w ogóle tylko przez kilka sekund. Giza i Ruciński również postanowili zaszczycić produkcję swoją obecnością. Wcielili się w dwóch grabarzy i role wybrali sobie bardzo odpowiednie, by na koniec powiedzieć im tylko: Coś tu zdechło, panowie. Coś tu zdechło.

 

Ogólnie rzecz biorąc Juliusz to kolejna komedia w polskim wykonaniu. Film utwierdził mnie w przekonaniu, że rodzima kinematografia nie dojrzała jeszcze do wyprodukowania czegoś, co zachowa poziom i jednocześnie rozbawi odbiorcę wymagającego odrobinę więcej niż żarty o bąkach i sikaniu w miejscu publicznym.

 

Ogólna ocena: 3/10