Ralph Kaminski - „Bal u Rafała” [RECENZJA]
Ralph Kaminski/YouTube screenshot

Ralph Kaminski - „Bal u Rafała” [RECENZJA]

  • Dodał: Jakub Banaszewski
  • Data publikacji: 07.09.2022, 21:42

Ralph Kaminski powraca z czwartym studyjnym albumem i zaprasza swoich fanów na Bal u Rafała. Artysta po raz kolejny zabiera słuchaczy w emocjonalną i osobistą podróż pełną kolorowych dźwięków. Na najnowszym krążku – prawdopodobnie najdojrzalszym w dotychczasowej karierze – Kaminski rozlicza się z doświadczeniami przeszłości i szuka swojego miejsca tu i teraz.

 

W ciągu ostatnich kilku lat Ralph Kaminski przeszedł niezwykłą artystyczną drogę, podczas której, jak żaden inny twórca jego niezwykle zdolnego pokolenia, ewoluował w pełni na własnych warunkach, konsekwentnie budując od podstaw swój muzyczny świat. Jego pierwsza płyta – Morze z 2016 roku – była wyjątkowo dojrzałym debiutem, na którym Kaminski leczył jeszcze świeże i niezagojone rany na poszarpanym sercu. Po obiecującym, acz ciągle jeszcze dość zdystansowanym początku, drugi album – Młodość – był już kosmiczną eksplozją talentu i twórczej ekspresji. A kiedy wszyscy spodziewali się, że Ralph na dobre zawiśnie w muzycznej stratosferze i futurystycznej wizji jutra obarczonego doświadczeniami minionych dni, on wrócił na ziemię, by, czerpiąc z dźwięków przeszłości, złożyć hołd jednej z najbardziej kolorowych artystek w historii polskiej muzyki. Za każdym razem inny, ale zawsze ten sam - odważny, odrzucający kompromisy, stawiający czoła wszelkim oczekiwaniom i utartym schematom. Z wdziękiem i lekkością śpiewający o swoich emocjach, które - podobnie jak jego artystyczne wcielenia - układają się w bogatą paletę wszelkich odcieni tego bogatego muzycznego życiorysu. Od początku też zatopiony w tęsknocie, czymś ulotnym - uczuciu, które zdawał się już na dobre mieć w swoich rękach i które już rozbłysło szczęściem w jego sercu, ale które skończyło się nagle, pozostawiając pustkę nie do wypełnienia. Kaminski swoje emocje zgrabnie przekuwa w piosenki, które niczym muzyczna terapia, przynoszą czułe ukojenie, również jego fanom, bo, choć Ralph utrzymuje je w bardzo osobistym tonie, nie sposób nie odnaleźć w nich cząstki własnych doznań.

 

Jednak, choć przeżycia te powracają w jego muzyce od początku kariery, to Ralph chyba jeszcze nigdy w tak bezpośredni i poruszający sposób nie opowiedział nam o sobie, jak na najnowszej płycie Bal u Rafała. Na swoim czwartym krążku, nie chowając się za kosmiczną mgiełką czy twórczością swoich idoli, Kaminski maluje dźwiękami pełną historię swojego życia – tego, w jakim miejscu znajduje się teraz i co go w tej drodze najmocniej ukształtowało. Z nieskrywaną szczerością i w atmosferze osobistego święta, zaprasza nas na bal, którego główną gwiazdą jest on sam i emocje, które go zbudowały – jako artystę i człowieka. I po raz pierwszy, choć znów często i chętnie spogląda wstecz, zdaje się znajdować w tych doświadczeniach więcej światła niż goryczy.  

 

Wraz z rozpoczynającym całość doskonale wszystkim znanym głosem Piotra Fronczewskiego, który na tle porywającej melodii – wyjętej niczym ze ścieżki dźwiękowej Akademii Pana Kleksa – zaprasza do bajkowej krainy, której głównym bohaterem i narratorem jest Ralph Kaminski, Bal u Rafała już od pierwszych dźwięków zachwyca fantazyjną feerią muzycznych sztuczek i atrakcji. Jednocześnie wraz z początkiem pierwszego rozdziału historii swojego życia, to Kaminski przejmuje rolę wodzireja tego autobiograficznego przedstawienia. I choć nie jest łatwo tańczyć tu i wracać w tamte miejsca, to wokalista wrzuca nas w sam środek swojego kolorowego świata, dzieląc z fanami bagaż – także bolesnych – doświadczeń. Małe serce jest poruszającym powrotem do młodzieńczych lat, na które Kaminski spogląda jednak z dystansem, jakby w końcu wyciągnął lekcję z dziecięcych traum i mógł złapać oddech w tej kanonadzie wspomnień. Mnie nazywać będą kiedyś legendami – śpiewa w jednym z wersów i nie trudno odmówić mu pewnego siebie samochwalstwa, które nie jest wcale dalekie od prawdy, bo, jak niewielu artystów na polskiej scenie, Ralph w każdym wcieleniu do końca pozostaje sobą i również na swoim czwartym krążku po raz kolejny udowadnia, że nie boi się zaglądać ochoczo w nowe rejony. Na Balu u Rafała nie dominują już bowiem tradycyjne dźwięki, do których Kaminski przyzwyczaił nas przez ostatnie lata, kiedy z rozkoszą puszczał oczko do fanów klasycznie popowych, często wręcz teatralnych brzmień. Wszystko podsycone jest tutaj synthpopowym klimatem i podbudowane fantazyjną elektroniką, w której Ralph – główny autor, kompozytor i wodzirej tego muzycznego balu – daje upust najdzikszym twórczym marzeniom, które podlane są gęstym sosem lirycznej melancholii. Czy to hołd dla rodzinnych stron i najbardziej przyziemnych spraw, które tworzą krajobraz sielskiej przystani (Krystyna), czy wręcz taneczne Latka oraz dyskotekowa elegia, podszyta melodią ludowej przyśpiewki Ale mi smutno – Kaminski w pełni panuje nad swoją twórczą wizją, gdzie wszystko jest skrzętnie zaplanowane i konsekwentnie rozwijane, a odpowiednio kładzione akcenty, świadomy kicz i wyważona gracja pozwalają tej muzyce złapać głęboki oddech.  

 

Na najnowszym albumie nie brakuje też oczywiście bardziej melancholijnych dźwięków, za które Kaminskiego pokochali wszyscy fani jego muzycznych wycieczek w najdelikatniejsze zakamarki duszy. Singlowe Duchy oraz bardzo osobista Planeta i ja – najmocniej przywołująca klimatem przebojowy album Młodość – czarują wdziękiem i uderzają nostalgią, której nie może zabraknąć w każdym wcieleniu Kaminskiego. Moim osobistym faworytem jest jednak finezyjna miniatura, nieco ponadminutowy Ocean, który niczym teatralne interludium, jest boskiej urody wyznaniem i przedsmakiem najbardziej podkręconych momentów płyty. Podbity mocnym beatem oraz podkręcony wyśpiewanymi odgłosami tytułowego Psa, przedostatni utwór na płycie jest nie tylko muzycznym uosobieniem głodu miłości, ale i szalonym pomysłem, na który mógł się odważyć tylko Ralph Kaminski i z którego tylko on mógł wyjść obronną ręką, nie popadając w śmieszność. Pozostawiony na koniec tytułowy Bal u Rafała jest już przebojową eksplozją wrażeń, w której Kaminski – jakby oczyszczony i pozbawiony ciężaru wyśpiewanej wcześniej muzycznej spowiedzi – daje upust swoim emocjom w niekończącym się tańcu i zabawie. Opublikowany parę miesięcy temu jako pierwsza z zapowiedzi kolejnego krążka, utwór zdawał się być kolejnym szalonym pomysłem artysty innego niż wszyscy, teraz – jako zakończenie prawdopodobnie najbardziej osobistej i dojrzałej płyty w karierze muzyka – jest promykiem światła, które zdaje się na dłużej zagościło w tej muzycznej historii. 

 

Już nie ma dzikich plaż, cover przeboju Ireny Santor, który znalazł się na fizycznej wersji płyty i który Kaminski wraz z zespołem odświeżyli w fantastycznej wersji na tegorocznej trasie koncertowej, jest już suplementem do tej historii, zamkniętym w ramach rozlewającej się po sercu nostalgii wspomnieniem przeszłości, które zaskakująco trafnie spina całą historię oraz ciekawie koresponduje z pierwszą płytą artysty, Morze, tworząc swoistą klamrę dotychczasowej twórczości Kaminskiego. Wykonawcza finezja i profesjonalizm w każdym calu. W momencie, kiedy polska muzyka popularna osiągnęła już być może swój szczyt możliwości i uznania, Ralph Kaminski dalej pozostaje sobą i jak nikt ciągle przeskakuje postawioną przez siebie wysoko poprzeczkę, robiąc wszystko, by jego muzyka wciąż zaskakiwała i brzmiała świeżo. To rzadkość w przesiąkniętym do bólu wykalkulowaną rutyną i zajechanym niekończącym się festiwalem wrażeń show biznesie. To też domena tylko prawdziwych artystów z krwi i kości, dla których życie jest muzyką, a sztuka nieodłączną częścią codzienności – w czasie kiedy wszystko jest tak miałkie, miłe, przemyślane i często żadne, Ralph do końca pozostaje jakiś. Oby trwało to jak najdłużej, a na pewno znajdzie on pewne miejsce wśród legend polskiej sceny. Niech żyje bal!