Projekt gimnazjalny od studia Sony, czyli Venom - recenzja

  • Dodał: Sebastian Sierociński
  • Data publikacji: 06.10.2018, 19:24

Nie wierzyłem, kiedy mówiono, że Venom jest nudnym, źle zrobionym filmem. Nie dawałem wiary, gdy w Internecie zaroiło się od negatywnych opinii. Machałem ręką, gdy krytycy oceniali produkcję na naciągane 4. Pozostałem przy swoim i postanowiłem dać tej produkcji szansę. Powiem Wam jedno, Drodzy Czytelnicy. Człowiek młody, to głupi. Zapraszam na recenzję Venoma – filmu akcji, który równie dobrze można nazwać prawdziwym dramatem.

 

Wydawało by się, że trudno jest zepsuć film superbohaterski. Jest to bowiem produkcja, która ma przede wszystkim za zadanie trafić do mniej wymagającej części widowni. Cóż, Venom udowadnia, że wszystko się da. Najnowsze dzieło Rubena Fleischera (Zombieland, Gangster Squad. Pogromcy mafii) to pierwsza oddzielna ekranizacja przygód jednego z najgroźniejszych przeciwników Spider-Mana – Venoma. Dotychczas na wielkim ekranie widzieliśmy go za czasów Człowieka Pająka Sama Raimiego w roku 2007. I choć wtedy czarny charakter mógł wydawać się dość kiepsko zarysowany, to uwierzcie mi, że na mnie zrobił o wiele większe wrażenie niż niedorobiony (dosłownie i w przenośni) gniot Fleischera. O samej postaci bohatera tytułowego powiemy jednak nieco później, bo jest to tylko jedna z wielu pomyłek, jakie popełnili twórcy.

 

                                                                                          Źródło: imdb.com

 

Przede wszystkim film męczy. W absolutnie negatywnym znaczeniu. Technicznie leży pod dwumetrową warstwą audiowizualnego mułu i przez pełne sto minut ani myśli podnieść się choćby o milimetr. Produkcja rozpoczyna się błyskawicznym rozpoczęciem akcji – następuje katastrofa promu kosmicznego, który, jak się okazuje, transportował kilka okazów kosmicznych form życia – Symbiotów. Jeden z ruchomych glutków ucieka z miejsca zdarzenia, a pozostałe zostają przetransportowane do pewnego ośrodka badawczego. Jednocześnie poznajemy głównego bohatera – Eddiego Brocka (Tom Hardy) – rezolutnego, uwielbianego reportera jednej z ważniejszych telewizji informacyjnych. Eddie dostaje zlecenie przeprowadzenia wywiadu z właścicielem wyżej wspomnianej korporacji. Mężczyzna wpada na interesujący trop. Okazuje się bowiem, że owa firma przeprowadza nielegalne eksperymenty na ludziach przy pomocy Symbiotów. Jak już się pewnie domyślacie, przez serię nieszczęśliwych wypadków Brock wchodzi w bliską interakcję z kosmiczną formą życia i tak powstaje Venom – idealna symbioza człowieka z krwiożerczą bestią.

 

 

                                                                                          Źródło: imdb.com

 

Brzmi ciekawie? Cóż, być może. Ale zapewniam, że na interesującym brzmieniu się kończy, bo oglądanie Venoma jest jak jazda Oplem Astrą z silnikiem od Rolss-Royce’a. Scenariusz sprawia wrażenie, jakby był pisany przez rozochoconego 15-latka, który chce czym prędzej pominąć wstęp i dialogi, by rozpocząć czystą jatkę. Kwestie aktorów są wymuszone i sztuczne. Akcja pędzi przed siebie bez ładu i większego sensu, a postaci są napisane wręcz żenująco źle. Tom Hardy ratuje Eddiego Brocka dobrą grą aktorską, ale Anne (życiowa wybranka Brocka – w tej roli Michelle Williams) wygląda po prostu śmiesznie. W jednej scenie jest szaleńczo zakochana, w następnej już nienawidzi, by nieco później znów powrócić jako szlachetna, pełna miłości kobieta. Po prostu żywy kalejdoskop. Antagonista (Riz Ahmed) także nie zdał egzaminu. Otrzymujemy zniewieściałego naukowca (chwała Bogu, jako jedyny z obsady wygląda na przedstawiciela mniejszości narodowej – Akademio, wiecie co robić), który jest do bólu nijaki, a w swych sztucznych napadach złości po prostu śmieszny. Najbardziej rozbawiła mnie jednak kreacja samego Venoma. Otóż początkowo poznajemy Symbiota jako niezwykle agresywnego, skłonnego do agresji i okrucieństwa obcego, który planuje zniszczyć całą planetę. Ok, tylko czemu już po dziesięciu minutach ten sam krwiożerczy kosmita udziela miłosnych rad głównemu bohaterowi? I czemu, do licha ciężkiego, po kolejnych kilku scenach Venom wykazuje nie tylko dużą sympatię do swojego nosiciela, ale i całego świata? Możecie tylko wyobrazić sobie mój niesmak, kiedy usłyszałem, jak Venom chwali przyrodę swoim przerażającym głosem. Po prostu farsa.

 

                                                                                           Źródło: imdb.com

 

Technicznie produkcję można określić jako szaloną mieszankę nieśmiesznego z mało śmiesznym. Efekty specjalne? Jeżeli Venom miał 100 milionów budżetu, to chyba tylko Bóg jeden raczy wiedzieć, co stało się z pieniędzmi. Mogły pójść na nowy samochód żony reżysera, bo z pewnością nie przeznaczono ich na CGI. Zwłaszcza w pierwszej połowie filmu sceny z Venomem w pełnej krasie przyprawiają o mdłości i niedowierzanie. Postać kosmity przemyka po ekranie, momentami przypominając horrory klasy B. I to te kiepskie horrory, gdzie praktycznie nic nie widać, a bestię tworzy się na darmowej wersji Sony Vegas. Montaż, praca kamery, większość ujęć jest do wyrzucenia, bo całość niemiłosiernie boli i kłuje w oczy. Co ciekawe, w ostatnich scenach, kiedy obserwujemy starcie dwóch Symbiotów, całość zaczyna nagle wyglądać znacznie lepiej. Nie cieszcie się jednak zbyt wcześnie – twórcy postanowili nadać produkcji tempa i ustawili akcję w prędkości 2,5 w skali Michaela Baya. W efekcie dostaliśmy ciąg urwanych obrazów. Wiadomo tylko, że ktoś tam się bije, coś wybucha, coś wrzeszczy. I koniec. Nawet to spaprali. Nie muszę chyba wspominać, że produkcja jest do granic możliwości przewidywalna, a miejscami zwyczajnie nudzi i męczy. Nie brakuje fabularnych głupot. Przywołując klasyka powiedziałbym, że film jest nieścisłościami i schematami nadziany jak dobra kasza skwarkami. 

 

                                                                                            Źródło: imdb.com

 

Nie będę przedłużał, bo ani nie ma o czym mówić, ani ta produkcja nie zasługuje na więcej słów. Reasumując, stanowczo odradzam wyjście do kina na najnowszy tytuł od studia Sony. Nie warto. Oglądanie Venoma na wielkim ekranie jest jak picie herbaty z wody po parówkach – niby można, ale niewiele z tego przyjemności, a po wszystkim zostaje tylko niesmak. Szkoda, bo potencjał z pewnością był, ale w żadnym stopniu go nie wykorzystano. Film jest zrobiony na odczep się, zrobię to jutro i zawodzi niemal na każdej płaszczyźnie. Nie ratuje go nawet nie najgorsza gra aktorska Toma Hardy’ego. Venom to ani komedia, ani horror, ani film akcji – a raczej nudny i schematyczny, zalatujący amatorszczyzną nijaki średniak z porażająco kiepskim wykonaniem. Jego największym plusem jest fakt, że trwa dość krótko, bo nie dobija nawet pełnych dwóch godzin. Zabrakło pomysłu i wyczucia, ale przede wszystkim pasji w tworzeniu filmu na podstawie komiksu. Cóż, być może Fleischer nigdy takowego nie miał w rękach. A może od początku chciał zrobić na złość wszystkim miłośnikom komiksowej rozrywki, którzy przybyli do kina w oczekiwaniu na udaną produkcję akcji. Akurat to się panu udało, panie Fleischer. Moje gratulacje.

 

Ogólna ocena: 3/10

Sebastian Sierociński

Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Miłośnik kina, literatury, gier komputerowych i muzyki. Kontakt: sierocinskisebastian00@gmail.com