„Nie martw się, kochanie” [RECENZJA]

  • Dodał: Zuzanna Ptaszyńska
  • Data publikacji: 01.10.2022, 13:50

Film Olivii Wilde zyskał rozgłos głównie za sprawą kolejnych doniesień odnośnie do atmosfery na planie i konfliktów między aktorami oraz z samą reżyserką, a także przez, już przeistoczone w memy, zachowania aktorów podczas premiery filmu w Wenecji (najbardziej ikoniczny pozostanie chyba ból istnienia Chrisa Paine'a). Wydaje się, że dyskusja wokół produkcji przyćmiła dyskusję o samym obrazie.

 

Odkąd ukazał się pierwszy zwiastun Nie martw się, kochanie, byłam absolutnie kupiona. Piękna scenografia i kostiumy z lat 50., królowa Florence w głównej roli, wiele dobrych nazwisk w pozostałych rolach, no i pewna sugestia odnośnie do suspensu - czy będziemy mieli do czynienia z horrorem, czy z dramatem psychologicznym, a może jeszcze z czymś innym? Nieco zaskoczyły mnie doniesienia, jakoby festiwale kolejno odrzucały film Wilde, choć finalnie produkcja została zaprezentowana na najważniejszym obok Cannes festiwalu. Zaskoczenie przeistoczyło się w zasmucenie, kiedy spływały pierwsze oceny i recenzje krytyków z zagranicy i z Polski. Wiadomo, że zwiastun nie może świadczyć o całym filmie, ale jak to możliwe, że tak dobry klip zapowiadał tak cholernie zły film?

 

Nie martw się, kochanie jest bardzo dobrze zrobione. Trudno szukać tutaj potknięć w montażu, co więcej, jest on momentami bardzo nieoczywisty. Zdjęcia są bardzo ładne, scenografia i kostiumy fantastyczne, a całość okraszona jest świetną muzyką. Aktorsko produkcja stoi na dobrym lub bardzo dobrym poziomie - poza Harrym Stylesem, choć według mnie nie jest tak źle, jak sugeruje wiele recenzji. To nie tak, że Styles nie pasuje do tej roli. Myślę nawet, że tworzyłby bardzo dobry duet z Pugh, gdyby wypracował trochę więcej aktorskich umiejętności. Nie wyobrażam sobie za to Shii LaBeoufa u boku Florence, a to on właśnie pierwotnie był obsadzony w roli Jacka. Florence jak zwykle błyszczy, ale przyjemnie patrzy się też na Olivię Wildę (która stanęła po obu stronach kamery) oraz na Chrisa Paine'a. 

 

Od początku czujemy, że coś jest nie tak, że szukamy odpowiedzi z równego stopniu niewiedzy, co nasza główna bohaterka, mimo że widać, iż odgrywana przez Florence Pugh Alice tkwi w tym od długiego czasu. No właśnie, w czym? Film opowiada o życiu w projekcie Victoria - czy chodzi o jakiś eksperyment społeczny, stworzenie miasta przyszłości, a może o odizolowane od świata środowisko, w którym mężowie codziennie znikają, aby pracować nad czymś tajemniczym dla nieinformowanych o niczym żon? Trzeba przyznać, że suspens jest budowany dobrze i interesująco, brak w nim większych luk, i tylko czekamy na to, kiedy i jak to wszystko się wysypie - mamy nadzieję, że za sprawą naszej niepokornej Alice.

 

Gołym okiem dostrzegany jest główny motyw - piękne żony zamknięte w pięknych domach, czas spędzany z innymi kobietami podczas typowo kobiecych zajęć. Wzory gospodyń domowych motywowane tym, że są opokami dla swoich mężów, którzy zmieniają świat. One też, wedle słów głównego herszta projektu granego przez Paine'a, zmieniają świat. Pośrednio. Trochę wbrew swojej woli. Tu właśnie wchodzą motywy błędów w matrixie tej idylli - Alice zaczyna mieć zwidy, być może zwariowała? Czy tak wymuskane życie pielęgnuje jej kondycję psychiczną, czy wręcz przeciwnie? Czy może ufać swoim wspomnieniom? Co dzieje się naprawdę, a co jest fikcją?

 

No i to jest właśnie problem tego filmu. Jakość poprowadzenia jego rozwiązania. Sam pomysł jest prosty, ale to nie to mi przeszkadza - nie skreślam prostych pomysłów, jeśli byłyby one odpowiednio rozegrane. Myślę, że scenarzystka filmu wpadła na fantastyczny pomysł, wiedziała, gdzie chce osadzić akcję, jakie emocje będą trawić główną bohaterkę, ale nie za bardzo wiedziała, dokąd to poprowadzić. Motywy suspensu są przedstawione bardzo skrótowo i mają pasować do równania. Chciałoby się pobyć w tym wymiarze historii trochę dłużej i śledzić ten proces poprowadzony z większym jajem. Podczas seansu nie mogłam opędzić się od skojarzeń z serialem WandaVision, zaś powierzchnia aktorów z produkcji Marvela na metr kwadratowy mieszkania Alice i Jacka dodawała smaczku. WandaVision miało jednak dużo więcej czasu na zbudowanie motywów, które, co więcej, zostały nam zaprezentowane w poprzednich produkcjach Marvela, w których śledziliśmy losy odgrywanej przez Elizabeth Olsen Wandy, a konsekwencje wydarzeń z serialu oglądaliśmy też w filmie Doctor Strange w multiwersum obłędu. Dobrze, że Nie martw się, kochanie nie jest serialem, bo chyba nie utrzymałby uwagi widza, który miałby sięgać po kolejne odcinki, ale seans dłuższy o 10 minut, podczas których wczulibyśmy się w genezę tego, co widzimy przez większość seansu, byłby dużo bardziej zadowalający. Nie przeszkadza mi więc wymowa filmu, którą wielu krytyków uznało za płytką, ale płytkość przedstawienia rozwiązania.

 

Szkoda mi tego niedostatecznie złożonego rozwiązania, bo gdyby było ono skonstruowane z większym zaangażowaniem, byłabym blisko nazwania tego filmu świetnym. Czuję, że jestem w mniejszości, która tego obrazu będzie bronić. Zachęcam do wizyty w kinie i samodzielnego wyrobienia sobie zdania.

Zuzanna Ptaszyńska

Doktorantka Uniwersytetu Warszawskiego (nauki o polityce i administracji - stosunki międzynarodowe) zamiłowana w historii popkultury i wszystkim, co brytyjskie.