„Do ostatniej kości” [RECENZJA]
Universal/YouTube screenshot

„Do ostatniej kości” [RECENZJA]

  • Dodał: Zuzanna Ptaszyńska
  • Data publikacji: 30.11.2022, 01:07

Najnowszy film Luki Guadagnino to film drogi, romans i... historia o kanibalach, produkcja oparta na powieści Camille DeAngelis. Czy taka mieszanka może być zjadliwa..?

 

Na Do ostatniej kości czekałam jako baczna obserwatorka rozwoju kariery Timothee Chalameta, cudownego (dorosłego) dziecka współczesnej kinematografii - gdyby nie było go w obsadzie, chyba nie odliczałabym tak namiętnie do dnia premiery. Nie wymieniłabym go w gronie moich ulubionych aktorów, ale trzeba przyznać, że chłopak ma w sobie to coś, co elektryzuje i przyciąga do ekranu. Nie oznacza to, że fabuła zdawała się nieinteresująca - no bo jak często na ekranach kin możemy obejrzeć film o kanibalach bez wydźwięku grozy, apokalipsy czy zaburzeń psychicznych? 

 

Punkt wyjścia zdaje się więc być przykuwający uwagę - poznajemy nastoletnią Maren, która z jakichś przyczyn wykazuje skłonności kanibalistyczne. Pewnego dnia, kilka miesięcy po zmianie miejsca zamieszkania po jednym z ataków, opuszcza ją ojciec, który zostawia jej jedynie kasetę z nagranymi wyrywkami na temat jej przeszłości. Maren wyrusza w podróż przez niemal całe USA, aby odszukać swoje korzenie, zrozumieć, kim jest, i zaznać spokoju ducha.

 

Na swojej drodze napotyka postacie, dzięki którym powoli zgłębia tajniki tego, kim lub czym jest, poznaje mechanizmy i zalecane zasady funkcjonowania Zjadacza. Jest to więc film drogi w dwojakim znaczeniu - zarówno fizycznego przemieszczania się, jak i podróży w poszukiwaniu siebie, i tu identyfikuję podstawowy problem - nie wydaje mi się, aby podróż do wnętrza siebie czy dociekanie swoich korzeni były dostatecznie zgłębione. Nie obserwujemy znacznego rozwoju bohaterki, nie widzimy wpływu wiedzy i doświadczenia, które posiadła. Według mnie od pierwszych scen do ostatniej sekwencji Maren jest dokładnie taka sama, a jeśli coś uległo zmianie, to ilość wstrząsających odkryć i doświadczeń, które, o zgrozo, raczej nie przełożyły się na ewolucję jej postaci. Protagonistka ani nie pogodziła się z tym, kim jest, ani w ogóle nie stanęła w obliczu jakichkolwiek rozterek (może z wyjątkiem tej, w której cierpi, gdy grany przez Chalameta Lee zjada mężczyznę będącego ojcem i mężem). Naprawdę brakowało mi szczerego i intymnego pobycia z bohaterką, przyglądania się jej rozterkom i faktycznej drodze, którą przechodzi.

 

Do ostatniej kości to dla mnie iście sundance'owy film z dodanym smaczkiem w postaci kanibalizmu, czyli czegoś niespodziewanego i nietuzinkowego, jak na takie kino. Wydaje mi się, że wątek ten, który stanowi przecież oś produkcji, jest czymś funkcjonującym obok fabuły albo że w filmie śledzimy bieg kilku wątków równoległych do siebie, ale niestykających się. Mimo iż grany przez Chalameta Lee zmaga się z podobną przypadłością co Maren, kanibalizm zdaje się być wziętym w nawias dodatkiem na tle dość trywialnych problemów wypowiedzianych w jeszcze bardziej trywialny sposób. Jeżeli miała to być wariacja na temat zwierzęcości człowieka, nie jest to według mnie podejście udane, niemniej zachęcam do wybrania się do kina i własnej kontemplacji.

Zuzanna Ptaszyńska

Doktorantka Uniwersytetu Warszawskiego (nauki o polityce i administracji - stosunki międzynarodowe) zamiłowana w historii popkultury i wszystkim, co brytyjskie.