Z kolekcji Truszkowskiego #3: "Roots"

  • Dodał: Karol Truszkowski
  • Data publikacji: 13.10.2018, 17:29

Jak Brazylijczycy pokazali, że ich kraj to nie tylko samba? Sepultura, do Brasil! Um! Dois! Três! Quatro!

 

Płyta Roots z 1996 roku jest powszechnie uważana za najlepszą w dyskografii Sepultury (z port. Grobowiec). Żeby to udowodnić od razu spójrzmy na kilka list przebojów:
- Holandia - 6. pozycja,
- Norwegia - 8.,

- Australia - 3.,

- Austria - 2.


Roots to też ostatni album współtworzony przez założyciela zespołu, czyli Maxa Cavalerę. W związku z tym często się też mówi, że to początek końca właściwej Sepultury, która definitywnie miała się zakończyć 10 lat później, kiedy odszedł drugi z założycieli - Igor Cavalera. Grupa istnieje do dzisiaj, lecz jest ona negowana przez zwolenników starych płyt. Mówią też, że obecnie Sepultura tworzy jako Soulfly i Cavalera Conspiracy, które pielęgnują tradycje muzyczne płyty Roots. Co to oznacza w praktyce? Co takiego reprezentuje ten album? Mówiąc wprost jest to chyba najlepsze w historii połączenie surowego i brutalnego metalu z indiańskim folklorem. Muzyka ma bardzo prymitywny charakter, na którą składają się nie tylko ciężkie riffy i bębny, ale też amazoński pierwiastek w postaci plemiennych instrumentów. Na oddzielną uwagę zasługuje wokal. Są to wręcz wrzaski, często stylizowane na odgłosy pierwotnych mieszkańców Amazonii. Wszystko tworzy spójną, ale prymitywną całość. To słowo będzie bardzo często się powtarzać w dalszym opisie płyty i ma ono wydźwięk pozytywny. Na albumie znalazło się aż 16 utworów, które mają przenieść słuchacza do Amazonii czy brazylijskich favel. Już sama okładka pokazuje, z jakim materiałem ma się do czynienia. Pośród korzeni jawi się pomalowana twarz Indianina (zaczerpnięta z banknotu 1000 mil cruzeiros). Sama Sepultura miała ogromny wpływ na muzykę nu metalową, która właśnie się kształtowała na świecie. Jednocześnie na brzmienie Roots wpłynął debiut zespołu Korn. Był to samodzielnie nakręcający się mechanizm przyczyniający się do wzrostu popularności gatunku i wzajemnej inspiracji.

 

Tak naprawdę, większość utworów na albumie można opisać w taki sam sposób, lecz nie oznacza to, że wszystkie są takie same. Każda kompozycja oferuje coś innego, ale wszystkie łączy brzmienie wyzwalające pierwotne moce. Wszystko dzięki wrzaskliwemu wokalowi Maxa, instrumentom ludowym, ciężkim riffom, a nawet obecności Indian z prawdziwego zdarzenia. Zostanie tu przytoczonych kilka piosenek, które wydają się być najciekawszymi.

 

Album rozpoczyna się utworem Roots, Bloody Roots. Najpierw rozbrzmiewają spokojne odgłosy puszczy. Drobne uderzenia i dźwięki wydawane przez owady zostają nagle przerwane przez muzykę zespołu, a podstawę stanowi bardzo ciężki, brutalny riff gitarowy. Potem jest jeszcze mocniej – Max zaczyna wrzeszczeć, a gitary piszczeć. Wszystko jest prymitywne, oddaje klimat dawnych niecywilizowanych czasów. Perkusja również przywodzi na myśl tańce indiańskich plemion wokół ogniska. Dźwiękowo jest to powrót do tytułowych korzeni w czystej postaci. Charakterystyczny riff z tej piosenki został potem wykorzystany przez polski zespół Acid Drinkers w swoim coverze utworu Proud Mary z repertuaru Creedence Clearwater Revival.

 

Kolejna na płycie jest piosenka Attitude, która ma dosyć skomplikowaną, stopniowo rozbudowywaną strukturę melodii. Tutaj początek również jest spokojny. Do rozbrzmiewającego instrumentu ludowego stopniowo dołączają gitary, a następnie bas i perkusja. I oczywiście dźwięki znowu odzwierciedlają amazońską dzikość, co nie jest niczym nowym. Następny w kolejce jest niski, gardłowy śpiew przywodzący na myśl odprawianie pogańskich rytuałów i w końcu główna, prymitywnie i ciężko brzmiąca część piosenki.

 

Jedną z najpopularniejszych piosenek Sepultury jest Ratamahatta, która wycisnęła z pierwotnych rytmów absolutne maximum. Jest to dźwiękowa wycieczka po slumsach. Rytm i tekst doskonale ukazują, jak bardzo zepsute i niebezpieczne są brazylijskie dzielnice biedy, które jednak stanowią dom muzyków. Ciężko znaleźć więcej słów, które by mogły opisać tę kompozycję. Trzeba samemu się wsłuchać w multum hipnotyzujących okrzyków czarowników voodoo, bębnów oraz instrumentów ludowych. Wśród nich znalazły się m.in. timbau, berimbau, xequere i surdo, na których zagrał Carlinhos Brown. Natomiast do perkusji zasiadł późniejszy członek zespołu Korn - David Silveria.

 

Dla mnie bardzo poruszającym utworem okazał się być Straighthate. Jestem w stanie powiedzieć, że tę piosenkę da się umiejscowić w realiach wielu państw Globalnej Północy. Za argumenty niech posłużą przeszłość moja i kilku innych osób oraz całokształt życia, który przebiega w krajach wysoko rozwiniętych, a szczególnie w metropoliach stanowiących przestrzeń korporacji, biurokracji i gonitwy za pieniądzem. Postępująca urbanizacja, migracja do miast, przyjmowanie miejskiego stylu życia i w końcu wyścig szczurów sprawiają, że każdy człowiek zaczyna samemu się izolować w swoich własnych gettach i nie potrzebuje empatii ze strony innych. O brzmieniu melodii nie ma co wspominać, bo te jest takie samo – ciężkie i dobre.

 

Album obfituje też w niespodzianki. Okazuje się, że nie znalazły się na nim wyłącznie ciężkie, typowo metalowe utwory wzbogacone o elementy indiańskiego folkloru. Pierwszym zaskoczeniem jest Lookaway, w którym to wszystko zderza się z nowoczesnymi scratchami DJ'a Lethala z Limp Bizkit. Ponadto udzielili się tutaj Jonathan Davis z zespołu Korn, ponownie David Silveria, a także Mike Patton z Faith No More. Na oddzielną uwagę zasługuje tutaj, nie inny niż prymitywny, wokal.  Głosy wydobywają się przez zaciśnięte zęby, aby spotęgować poziom agresji. Ponadto występuje kolejna porcja krzyków, ale też szeptów, gardłowych pisków i ciężkiego oddechu.

 

Potem przychodzi kolejne zaskoczenie – dwa utwory instrumentalne, które są spokojne, bez ciężkich gitar i szalonego wokalu. Tym razem na pierwszym planie jest sam indiański folklor. Mowa tu oczywiście o kompozycjach JascoItsári. Na większą uwagę zasługuje druga z tych piosenek, którą w ogóle nagrano z udziałem Indian z plemienia Xavante. Piosenka powstała w ich starożytnym domu w stanie Mato Grosso. Atmosfera Itsári jest niepowtarzalna i przenosi słuchacza żywcem do indiańskiej osady czy świątyni.

 

Album kończy się krótkim i wybitnie szybkim Dictatorshit. A przynajmniej mogłoby się wydawać, że to już koniec - na pudełku wymieniono 15 tytułów. Ale na słuchacza czeka jeszcze jedna i ostatnia niespodzianka w postaci ukrytego utworu Canyon Jam. Ponownie jest to instrumentalny utwór bez wrzasków Maxa i metalowego hałasu. Zamiast tego słyszalne są mniej lub bardziej dynamiczne rytmy bębnów, okrzyki i ludowe instrumenty, a wszystko to z dźwiękami puszczy w tle. Ten utwór, tak jak Itsári, jest idealny na odprężenie po ciężkim dniu w wielkim mieście. Jeśli mieszka się w metropolii i nie ma nawet chwili na jej opuszczenie z powodu obowiązków zawodowych, to można potraktować tę kompozycję jako substytut kontaktu z naturą i jednocześnie popaść w zadumę. Chyba, że ktoś woli się wyszaleć - wtedy wystarczy sięgnąć po pozostałe utwory na płycie. Roots oferuje jedno i drugie.

 

Podium według redaktora:
#1 Straighthate
#2 Ratamahatta
#3 Spit

Karol Truszkowski – Poinformowani.pl

Karol Truszkowski

Miłośnik geografii, historii XX wieku, ciężkiej muzyki i japońskiej popkultury. Absolwent Wydziału Geografii i Studiów Regionalnych Uniwersytetu Warszawskiego.