Iggy Pop - „Every Loser” [RECENZJA]
Iggy Pop/YouTube screenshot

Iggy Pop - „Every Loser” [RECENZJA]

  • Dodał: Jakub Banaszewski
  • Data publikacji: 09.01.2023, 19:58

Legenda rocka Iggy Pop powraca z nowym albumem – Every Loser. Wraz z wybornym towarzystwem muzyków Red Hot Chili Peppers, Guns N’ Roses czy Pearl Jam, ojciec chrzestny punk rocka zaprezentował najbardziej ostry i tradycyjnie rockowy album od lat.

 

Iggy Pop, dziś 75-letnia żywa legenda rocka, jeden z ostatnich wielkich buntowników i protoplastów gatunku, wieczny rockandrollowy wykolejeniec i łobuz, jest jednym z tych artystów, o których mówi się, że już nic nie muszą. W ciągu trwającej ponad pół wieku kariery wracał na szczyt tyle samo razy, co lądował na dnie, a po latach – choć z niekwestionowanym statusem legendarnego i niezwykle wpływowego twórcy – wciąż zdaje się grać we własnej lidze i stojąc gdzieś na uboczu, raz na jakiś czas wskakuje do głównego nurtu, by po raz kolejny narobić hałasu i zamieszania, tak jakby muzyczni puryści wciąż nie do końca wiedzieli co z tym wiecznie destrukcyjnym i bezpruderyjnym fantem zrobić. Jednak na szczęście, mimo tak wielu dowodów na status muzycznej ikony, Popowi wciąż daleko do pomnikowej i adekwatnej do wieku powagi. Po dekadzie muzycznych romansów z poezją śpiewaną, współpracą z liderem Queens of the Stone Age Joshem Homm'em, który na płycie Post Pop Depression z 2016 roku, wracając do epoki berlińskich eksperymentów, postawił Iggy’emu zanurzony w dźwiękach przeszłości pomnik trwalszy niż ze spiżu, w końcu też po mocno skupionym, autorefleksyjnym i jazzującym albumie Free z 2019 roku, Iggy wraca do sedna, jądra swojej muzycznej tożsamości - tego co zbudowało jego legendę. Ostrego, gitarowego grania, które w takim wykonaniu starzeje się równie dobrze jak on.

 

I got a dick and two balls, that's more than you all – po tak rozbrajającym wstępie nie pozostaje nic tylko po raz kolejny uśmiechnąć się i pokłonić artyście z podziwem, bo mimo tylu dekad spędzonych na scenie, lawirując na granicy życia i śmierci, 75-letniemu Iggy’emu wciąż nie brakuje rozbrajającej siły uroku, która przez lata ratowała go z najbardziej skandalicznych sytuacji. Otwierający album ostry jak brzytwa manifest, niczym w starszym o zaledwie pięć dekad legendarnym Search and Destroy The Stooges, w którym śpiewał: I'm a street walking cheetah with a heart full of napalm, nie pozostawia złudzeń - pół wieku później żarliwość Popa oraz nieokrzesana dzikość w sercu zdają się w ogóle nie słabnąć. Iggy szybko wpada w tytułowy szał, by w każdym wyśpiewanym i wykrzyczanym słowie przeczyć swej metryce i po raz kolejny odważnie odsłaniać swoją nieskalaną fałszem buntowniczą duszę. A zadziorny głos 75-letniego wyrzutka rock and rolla jest wciąż równie mocny, co jego sceniczna ekspresja i punkowy etos. Every Loser zaczyna się jak prawdziwe trzęsienie ziemi, a różnorakie emocje nie tylko rosną, ale i zaskakują, bo Pop nie sięga na swojej dziewiętnastej płycie wyłącznie po sprawdzone i dobrze znane zagrywki. Przez lata wykraczał poza oklepaną strukturę gitarowego singla, eksperymentując z – a jakże – popem, nową falą czy jazzem. I wszystkie te wpływy słychać na jego najnowszym krążku, tak jakby Iggy próbował opowiedzieć nam swoją muzyczną historię, przy pomocy dźwięków, które sprawiły, że przetrwał i dzięki którym nie może nazwać się przegranym.

 

Brzmienie na płycie jest konkretne, zwarte i bogate. Kompozycje są ostre, zadziorne i zbudowane na tradycyjnie punkowej żarliwości i prostocie. To z pewnością najbardziej hałaśliwy i dziki krążek artysty od wielu lat. Album nie traci jednak wciąż chwytliwej melodyki i aury przebojowości, która bardziej niż opiewany zewsząd powrót ojca chrzestnego punk rocka do gatunkowych korzeni, czyni z Every Loser najbardziej klasyczno-rockowy krążek Popa od lat. Twórczy balans i harmonię w tej nieposkromionej lawinie dźwięków udało się Iggy’emu osiągnąć dzięki pomocy wielu przyjaciół i znakomitych gości na płycie, wśród których w pierwszej kolejności należy wyróżnić producencką pieczę młodego, choć już mocno doświadczonego i uznanego w rockowym świecie Andrew Watta. Zdolny muzyk i producent ma już na swoim koncie m.in. udaną współpracę z Eddiem Vedderem i Ozzy’m Osbourn’em, z którymi stworzył interesujące, choć mocno retrospektywne płyty. Dziewiętnastej płycie Popa zdaje się przyświecać podobna idea - nie brakuje tu bowiem sprytnych mrugnięć do fanów artysty, którzy z pewnością w premierowych kompozycjach odkryją nawiązania do najlepszych etapów jego solowej twórczości, przy zachowaniu świeżości brzmienia i szacunku dla żelaznych korzeni Iggy’ego. A zgromadzeni na Every Loser goście – słyszymy tu m.in. Chada Smitha z Red Hot Chili Peppers, Duffa McKagana z Guns N’ Roses czy Stone’a Gossarda z Pearl Jam – dają z siebie wszystko, oddając wykonawczym kunsztem szacunek artyście, którego muzyka stanowiła ich rebeliancki elementarz.

 

Singlowy Strung Out Johnny All The Way Down to najlepsza szkoła pożenienia rockowego żaru i gitarowej szlachetności, gdzie na pierwszy plan wybija się przede wszystkim surowa, acz dopieszczona produkcja. Modern Day Ripoff i Neo Punk to z kolei punkowy konkret i muzyczne mięso - najlepsza spuścizna i ukłon w stronę nieśmiertelnej legendy The Stooges i tego, co w rozwrzeszczanej szarpaninie strun wydarzyło się potem. Za to chwytliwe Comments żywcem wyjęte jest z przebojowego okresu Popa z lat 80., a balladowe Morning Show w najlepszym stylu przywołuje poczynania artysty w ostatniej dekadzie XX wieku. Iggy zagląda też tam, gdzie gasną mocne gitary i tętniący beat perkusji – dwie, trwające zaledwie minutę instrumentalno-wokalne miniatury, spełniające funkcję przerywnika w tym festiwalu nośnego hałasu, dodają całości interesującego kolorytu i podkreślają niejednoznaczną naturę Popa. Jednak już kończący album rozpalony i pełny goryczy The Regency (jedno z ostatnich nagrań zmarłego w 2022 roku perkusisty Foo Fighters Taylora Hawkinsa), jest mocnym i prawdziwie epickim zwieńczeniem płyty. Głośnym i bezpośrednim środkowym palcem wymierzonym we wszechobecną poprawność i sztampowe konwenanse. Hymnem prawdziwego outsidera i każdego przegranego. Szczerym gestem pierwszego i ostatniego punkowca. I tutaj Iggy - po raz kolejny w swej bogatej karierze - wygrywa.

 

Podczas ubiegłorocznego polskiego koncertu Iggy'ego Popa na katowickim OFF Festivalu wokalista nie tylko dowiódł, że wciąż ma w sobie siłę i charyzmę jak przed laty, ale wśród flagowych hymnów rock and rolla, wypowiedział ze sceny zdanie, które było jednym z najmocniejszych i najbardziej emocjonalnych, jakie dane mi było usłyszeć na koncercie rockowym. Wiem, że niedługo umrę, ale teraz zamierzam się cholernie dobrze bawić. I tym słowom zdaje się przyświecać idea stojąca za najnowszym dziełem Popa. Iggy nie mógł zakończyć swojej twórczej drogi w poważnym, pomnikowym wręcz stylu. Na Every Loser znów ściąga koszulkę i rzuca się w tłum, udowadniając, że wciąż ma ogromną żądzę życia.