Prawy sercowy, czyli „Creed III” [RECENZJA]
Creed III/Imdb.com

Prawy sercowy, czyli „Creed III” [RECENZJA]

  • Dodał: Sebastian Sierociński
  • Data publikacji: 03.03.2023, 22:12

Z filmową serią o Rockym Balboi od zawsze wiązała mnie pewna sentymentalna więź. Do dziś trudno mi powstrzymać łzy wzruszenia, gdy filadelfijski pięściarz nawołuje ukochaną Adrian po zwycięskim pojedynku o tytuł mistrza świata. Lata po premierze zwieńczenia niezapomnianego cyklu powstaje trylogia Creed – duchowy następca sportowego dramatu i symboliczne przekazanie pałeczki nowemu pokoleniu, które szybko podbije ring, a przy okazji serca widzów z całego świata. Czy tak długo wyczekiwana trzecia odsłona zdołała utrzymać poziom poprzedniczek? Zapraszam do lektury recenzji. 
 
Creed III kontynuuje opowieść o tytułowej legendzie z Los Angeles. Adonis jest u schyłku wspaniałej kariery. Zalicza kolejne widowiskowe zwycięstwa, jednocześnie trenując dobrze rokującego wojownika, który w przyszłości pobije wszelkie rekordy, a w domowym zaciszu może cieszyć się szczerą miłością żony i ukochanej córeczki. Życie naszego bohatera zdaje się być usłanym różami pasmem sukcesów. Do czasu, kiedy na horyzoncie pojawia się niejaki Damian Anderson. Dawny przyjaciel mistrza świata pragnie zaistnieć w świecie ringu, przy okazji rujnując poukładaną codzienność Creeda. 
 


Jeżeli oglądaliście dwie losowe odsłony franczyzy, z pewnością kojarzycie utarty już schemat – mentalny dół po porażce na ringu, domowa psychoterapia, powrót do treningu i ostateczny pojedynek (koniecznie wygrany, z szalą zwycięstwa przechylającą się na stronę bohatera w ostatniej rundzie). Reżyserski debiut Michaela B. Jordana korzysta z podobnych motywów, wzorem poprzedniczek zadając przede wszystkim potężny cios prosto w serce. I dobrze! Bo bokserskie uniwersum Rocky’egoCreeda od zawsze opierało się przede wszystkim na warstwie obyczajowej, tu i ówdzie racząc widza krwawym mordobiciem i budującymi scenami wyrabiania formy.  
 
Z takim podejściem bynajmniej nie mam problemu, choć trzeba zaznaczyć, że przed seansem doskonale wiedziałem, czego się spodziewać. Gdybym poszedł do kina kompletnie niezaznajomiony z franczyzą, szukałbym przede wszystkim wrażeń sportowych i... niejako byłbym zawiedziony. Bo scen prosto z ringu w zasadzie nieco tu brakuje. Paradoksalnie, bo przecież co drugi dialog kręci się wokół wzajemnego prania po żuchwach, ale Creed III to w pierwszej kolejności kino obyczajowe, na swój prosty (momentami nawet oklepany jak lico tytułowego bohatera) sposób mówiące o szczerości, wierności, sile miłości i przyjaźni. Zwyczajnych ludzkich dramatach zalatujących filmowym banałem. Oto gwiazda sportu na poziomie światowym również zmaga się z problemami szarego człowieka. Temat prosty, ale będący jednocześnie przyjemnym uzupełnieniem opowieści o ambicjach w brutalnym i niecierpiącym słabości świecie sportów walki. 
 
Do warstwy fabularnej Creeda III można więc śmiało mieć stosunek jak najbardziej ambiwalentny. To historia opierająca się przede wszystkim na sile sentymentu (choć i tego coraz mniej, chociażby ze względu na brak niepowtarzalnego Sylvestra Stallone). Lecz czy to źle? W żadnym razie, bo zwieńczenie bokserskiej trylogii siłą rzeczy musi podjąć tematy serwowane przez poprzedniczki i robi to w sposób całkiem zgrabny. Może nie z gracją Michaela na ringu, ale jako niedzielny wielbiciel historii obyczajowych czuję się całkiem usatysfakcjonowany. 
 


A skoro już jesteśmy przy bokserskich ruchach, trudno nie wymienić zdecydowanie największej zalety filmu, czyli ujęć przedstawiających to, co włoskie ogiery lubią najbardziej. Pojedynki Creeda czy Damiana (a finalnie i starcie obu potężnych pięściarzy) robią zdecydowanie największe wrażenie, tradycyjnie dla trylogii oszałamiając widza rozmachem i specyficznym sposobem realizacji. Nie tylko oglądamy walkę, ale dzięki odpowiedniemu udźwiękowieniu i pracy kamery wręcz w niej uczestniczymy. Każdy kolejny cios spada z impetem, który zdawałoby się - mógłby powalić dorosłego byka. Krwi, śliny i potu (oraz okazyjnie zębów) nie brakuje, gdy wojownicy ścierają się w potyczce o pas. Tempo i dynamikę tych scen mógłbym wychwalać godzinami, ale na potrzeby recenzji (i ograniczenia śladu węglowego) wysnuję jedynie zuchwałe stwierdzenie, że przywodzą na myśl najlepsze fragmenty topowych przedstawicieli gatunku. 
 
Warto również wspomnieć o grze aktorskiej, po której nie spodziewałem się fajerwerków i w praktyce nie otrzymałem wiele więcej. Michael B. Jordan znów gra Michaela B. Jordana, uparcie fortyfikując się w bezpiecznej roli twardego pięściarza z niewielkimi chęciami do wyrażania emocji, a Tessa Thompson powraca do poprawnej kreacji jego drugiej połówki - rozsądnej i opanowanej do znudzenia. Dosłownie. Pozytywnie zaskoczył mnie jedynie Jonathan Majors, który zdołał stworzyć interesującą postać, którą łatwo znielubić, jednocześnie rozumiejąc i nawet darząc respektem. Na filmowego Kanga Zdobywcę miło popatrzeć i to zdecydowanie on winduje produkcję pod względem występów na ekranie. 
 


I tak się żyje w tym Los Angeles. Creed III wciąż uderza mocno i celnie, choć może już z nieco mniejszym entuzjazmem. Nadal jednak jest bardzo przyzwoitą odsłoną sportowej sagi, którą poznawaliśmy przez lata i która łączy kolejne pokolenia. Nie brakuje tu momentami sztucznego patosu, a niektóre rozwiązania fabularne są, co by nie mówić, naciągane. Całość jednak z powodzeniem angażuje do tego stopnia, że dopiero przy napisach końcowych uświadamiamy sobie, że finałowy pojedynek oglądaliśmy kibicując z zapartym tchem, a przecież nawet nie jesteśmy miłośnikami boksu. To rozrywka z gatunku raczej prostych i nieskomplikowanych, mała wycieczka do świata twardzieli, którzy problemy rozwiązują przede wszystkim pięścią (ale wciąż są w stanie zwyczajnie usiąść i porozmawiać. Szczególnie po skończonej walce – a jakże, na pięści!).  
 
Tak więc, słowem podsumowania, trzecią odsłonę Creeda uznaję za film jak najbardziej udany. Momentami banalny i przez pewną schematyczność niestety przewidywalny, ale dostarczający słusznej dawki endorfin i adrenaliny. Była krew, pot i łzy. Posłuchałem klasycznego motywu muzycznego i nacieszyłem oko widokiem wyjątkowo bolesnych sekwencji ciosów. Wreszcie poczułem wewnętrzną radość, patrząc jak zatwardziały bokser ukazuje drugie oblicze w relacji z rodziną. Popłynąłem lekko na fali sentymentu i otarłem symboliczną łzę, gdy wieloletni cykl ostatecznie zatoczył koło, a ja mogłem na powrót poczuć się jak ten (o wiele młodszy, ale już zakochany w kinie) chłopiec, który z przejęciem śledzi pojedynek Rocky’ego z Apollo Creedem. Osobiście czuję się pokonany, choć nie poddałem się bez walki. Creed wygrywa w rundzie trzeciej przez nokaut sentymentalny. 
 
Ogólna ocena: 7,5/10 

Sebastian Sierociński

Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Miłośnik kina, literatury, gier komputerowych i muzyki. Kontakt: sierocinskisebastian00@gmail.com