Wednesday sama w Nowym Jorku, czyli „Krzyk VI” [RECENZJA]
ONE Media/YouTube.com

Wednesday sama w Nowym Jorku, czyli „Krzyk VI” [RECENZJA]

  • Dodał: Sebastian Sierociński
  • Data publikacji: 10.03.2023, 20:15

Wielorozdziałowe franczyzy filmów grozy mają tę wspólną cechę, że wszystkie jak jeden mąż starają się przez lata przykuwać uwagę nie tylko zagorzałych miłośników danej historii, ale i szerszej publiczności, która być może po raz kolejny podejmie ryzyko i z braku laku wybierze się do kina. Jedną z takich marek jest Krzyk, cykl równie ambitny, co uroczo przewidywalny, a nawet – nie bójmy się użyć tego słowa - głupkowaty. Jego najnowsza odsłona najwyraźniej zdaje sobie z własnej kuriozalności i podejmuje próbę przekucia jej w kinowy sukces. Czy udanie? Zapraszam do lektury recenzji premierowej. 
 
Rok po wydarzeniach z poprzedniej odsłony Tara Carpenter cieszy się nowym rozdziałem życia w Nowym Jorku, gdzie wraz z ocalałymi przyjaciółmi oddaje się w pełni roli typowej studentki, która hula beztrosko od imprezy do imprezy. Sam natomiast wciąż boryka się z traumą, żyjąc w ciągłym strachu, a swoje lęki okazuje w najgorszy możliwy sposób, dając się poznać jako wyjątkowo nadopiekuńcza siostra. Szybko okaże się, że młode kobiety wkrótce ponownie staną twarzą w twarz z dawnym koszmarem. Oto bowiem w metropolii pojawia się morderca z charakterystyczną maską... 
 


Fabularnie Krzyk VI wydaje się być klasycznym slasherem, na którego seans decydujemy się ze względu na obietnicę dużej ilości krwi i brutalnych egzekucji. Niestety tylko na papierze, bo scenarzyści podjęli wyjątkowo nietrafioną decyzję z postawieniem stanowczo zbyt dużej wagi na wątek czysto obyczajowy. Nasze bohaterki poza walką z tytułowym mordercą przede wszystkim ścierają się z własnymi demonami. I robią to – o zgrozo – w najmniej interesujący sposób, jaki możemy sobie wyobrazić, bo siłą słowa.  
 
Słów złączonych w niekończące się rozmowy (a czasem i kłótnie) w scenariuszu nie brakuje, lecz całość przywodzi na myśl pełnometrażowy epizod M jak Miłość czy nieco bardziej rozruszany odcinek Mody na sukces. Wygląda to o tyle kuriozalnie, że melodramatyczne sceny są tu i ówdzie podzielone sceną akcji, po której paczka przyjaciół powraca do codziennego życia, jak gdyby nic się nie stało. W efekcie prowadzi to do absurdów w warstwie fabularnej. Przykładowo, nasze bohaterki są świadkami brutalnego morderstwa trzech osób i cudem uchodzą z życiem, by kilka ujęć później brać udział w domowej uroczystości w gronie najbliższych. W końcu nic tak nie nastraja do kolacji z przyjaciółmi jak udany pojedynek z psychopatycznym mordercą. 
 


Scenariuszowych głupstw nie brakuje i niestety nie ograniczają się jedynie do mniejszych bzdur. Zasłaniając się szczytnym celem zaskoczenia widza plot twistem, twórcy rękami i nogami chwytają się każdego zagrania, często rodem z komedii pomyłek. Przy tym Krzyk stara się być samoświadomym przykładem kina grozy, który łamie schematy i wyrywa się z okowy gatunku. I tu jednak na chęciach się skończyło. A jak wiadomo, dobrymi chęciami piekło filmowców wybrukowane. W swojej samoświadomości i irytującej manierze silenia się na autoparodię najnowsza odsłona serii niejako dokonuje procesu autodestrukcji. Z jednej strony rzuca drwinami w typowe slashery, jednocześnie do końca nie wiedząc, jak wybrnąć z tarczą i z rękoma uniesionymi w geście zwycięstwa. Koniec końców czerpie z utartych ścieżek bez opamiętania i niczym filmowy Uroboros pożera własny ogon, mecząc jeszcze bardziej, niż gdyby otwarcie sięgał po gotowe rozwiązania. 
 
Na tym wciąż problemy Krzyku się nie kończą. Garstka aktorów występujących w obsadzie również dołożyła swoją cząstkę do tego małego pasztetu grozy. Na czele z serialową Wednesday, która na ekranie przywodzi na myśl raczej Monday oraz Melissy Barrery po raz kolejny dającą pokaz gry aktorskiej na poziomie kółka teatralnego, którego dyrektor szkoły zdecydował się nie otwierać ze względu na oszczędność energii elektrycznej. Ekipa młodych twarzy wygląda dobrze i... to tyle. Najbardziej udany występ zaliczył chyba Matthew Lillard (filmowy Kudłaty z cyklu o Scoobym-Doo), który pojawia się dosłownie przez ułamek sekundy jako postać ze zdjęcia na tablicy korkowej. Miła odmiana od wybornych kreacji aktorów młodego pokolenia. 
 


Nie chcę dziś jedynie narzekać. Krzyk VI to nadal slasher, który pewne warunki spełnić musi. I w zasadzie w pewnym stopniu to robi. Są noże, jest krew, wrzeszcząca młodzież i brutalne finishery. Nie zabrakło ciosów w oczodół czy przegrodę nosową, a nawet pompatycznie zrealizowanych cięć prosto przez twarz widza. Jucha pryska po ścianach, a kości trzaskają jak dobre ognisko, ale nijak ma się to do brutalności ostatnich odsłon Halloween, nie mówiąc o przekraczającym wszelkie granice Terrifierze. I tu jednak spotkamy się z drwinami scenarzystów, gdy brocząca krwią postać wciąż wręcz naśmiewa się z absurdów gatunku.

Muszę również pochwalić realizację nielicznych sekwencji walki z Ghostfacem, chociażby zaprezentowane w zwiastunie starcia w sklepie czy wagonie metra. Praca kamery potrafi momentami przytłoczyć i poczuć się jak jeden z pasażerów, który w akompaniamencie rozmigotanych lamp stara się dojrzeć przyczajonego w tłumie mordercę czy mimowolnie wstrzymać oddech, gdy duet Tary i Sam ukrywa się przed zabójcą między półkami sklepowymi. Takich ujęć jest jednak jak na lekarstwo. Żałuję, bo wkładając więcej pracy w wykreowanie podobnych scen twórcy uzyskaliby przeciętny, ale zdatny do oglądania horror, któremu skłonny byłbym wybaczyć zadufane przeświadczenie, że kino grozy można zredefiniować małym kosztem i po linii najmniejszego oporu.
 


Gdybym miał porównać najnowszy Krzyk do dowolnej osoby na świecie, postawiłbym na tego dziwnego wujka, który podczas każdej uroczystości rodzinnej podejmuje popularne tematy i stara się zaimponować pozostałym gościom swoim niebagatelnym poczuciem humoru i cynicznym podejściem do życia. Szósta odsłona cyklu śladem nielubianego wujaszka próbuje przepiłować gałąź, na której siedzi, jednocześnie rzucając drwiącymi żartami o podobnych sobie głupcach. Problem w tym, że razem z tym konarem nigdy nie spadnie, a jedynie wespnie się wyżej, nadal korzystając bezwstydnie z utartych ścieżek. Ironia i hipokryzja to bolesne i nadzwyczaj irytujące połączenie, od którego nasz rozkoszny horror nie stroni. Szkoda tylko, że kosztem widza, który momentami ma prawo sam poczuć się jak pchnięty nożem. I to w plecy, jak Juliusz Cezar w gmachu rzymskiego senatu. ty, Ghostface’ie, przeciwko mnie? 
 
Ogólna ocena: 3,5/10

Sebastian Sierociński

Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Miłośnik kina, literatury, gier komputerowych i muzyki. Kontakt: sierocinskisebastian00@gmail.com