Świętej pamięci dzieciństwo... - „Puchatek: Krew i miód” [RECENZJA]
Krew i miód/Imdb.com

Świętej pamięci dzieciństwo... - „Puchatek: Krew i miód” [RECENZJA]

  • Dodał: Sebastian Sierociński
  • Data publikacji: 31.03.2023, 20:18

Tego ranka chmary ptaków zrywały się z koron drzew Stumilowego Lasu, gdy powietrze raz po raz przeszywał nieprzyjemny, metaliczny dźwięk. Kubuś i Prosiaczek siedzieli na niewielkiej łączce, sumiennie skupiając się na pracy. Milczenie chciał przerwać ten drugi, lecz Kubuś ubiegł jego pytanie:
- To dla naszych dawnych przyjaciół, Prosiaczku. Musimy godnie ich powitać - stwierdził tajemniczo.
 
- Sie-sie-siekierami? - zająknął się wylękniony Prosiaczek.  
Ale oblicze Puchatka rozciągnęło się tylko w zimnym, przerażającym uśmiechu. Upewnił się, że ostrze topora tnie z gracją brzytwy. W ustach już czuł rdzawy smak krwi. To będzie dobry dzień.
 
 
Perypetie Kubusia Puchatka dla wielu z nas były początkami przygody z literaturą i animacją. Niezwykłe opowieści paczki zwierząt ze Stumilowego Lasu towarzyszyły nam w beztroskich latach dzieciństwa, kiedy kolorowe lica wspomnianych bohaterów kojarzyły się ze zwiastunem przygody, a nie rozbryzgami krwi i scenami brutalnych egzekucji. Rhys Frake-Waterfield szturmuje błogie wspomnienia, rozrąbując je siekierą z furią Jacka Nicholsona w Lśnieniu. Ucieczki nie ma. I uprzedzam – mimo siermiężnej narracji i budżetowych efektów na poczciwe stwory z powieści A.A. Milne nigdy już nie spojrzycie tak samo. Oto Puchatek: Krew i miód.
 


Produkcję rozpoczyna animowana sekwencja przedstawiająca dawne losy Kubusia, Prosiaczka, Kłapouchego, Tygrysa, Królika i Sowy oraz ich nieodłącznego ludzkiego towarzysza – Krzysia. Poznajemy kulisy ich rozstania, by wkrótce (już w realnym świecie) przenieść się do czasów współczesnych, gdzie przyjdzie nam śledzić losy grupy dziewcząt udających się na wczasy do (a jakże) upiornego lasu. O poziomie filmu wiele powie Wam fakt, iż... właśnie minął jego najlepszy moment. Pierwsze minuty Krwi i miodu są bowiem najbardziej akceptowalnym fragmentem całości. Bo im dalej w Stumilowy Las, tym gorzej... 
 
Frake-Waterfield jest dla mnie pewną zagadką. To twórca, który doskonale wie jak zszokować (ale nie przestraszyć) widza, do tego serwując nam przepis na małą traumę, jednocześnie niemal po całości marnując potencjał, który szedł w parze z krwawą interpretacją uroczej opowieści. Nieznany szerszej publiczności reżyser ma więc w sobie coś z geniusza, a coś z kompletnego ignoranta. Bo widzicie, poczynania morderczego Puchatka można określić zarówno mianem filmowego gniota grozy, jak i slashera z pełną świadomością czerpiącego z uwielbianego pierwowzoru. Dla wielu będzie to świętokradztwo, dla innych przeszło 80 minut brodzenia w kinowym ekskremencie. Jeszcze inni zakończą seans z połowicznym uśmiechem, bo Krew i miód to w gruncie rzeczy film tak banalny, że aż docenicie kreatywność, z jaką zaprojektowano drzwi wyjściowe kina. 
 


Cech negatywnych nie brakuje i gdybym miał wymienić najważniejsze, z pewnością byłby to potworny scenariusz, który momentami przekracza granice absurdu, nawet jak na film o krwiożerczym miśku z siekierą. I nawet jak na kino klasy B, które nigdy nie było i nie będzie w pełni poważne. O tradycyjnym schemacie przedstawienia akcji możecie zapomnieć, bo produkcja kończy się tak samo błyskawicznie, jak się zaczęła. Brak tu konsekwencji w ścieżce fabularnej, jak gdyby twórcy spieszyli się do pokazania nam kolejnych zgonów, po drodze mieszając wątki i gubiąc się we własnych koncepcjach.  
 
Efekt pracy scenarzystów w połączeniu z fatalną grą aktorów daje efekt amatorskiego kina kręconego telefonem na zaliczenie przedmiotu na pierwszym roku filmoznawstwa. Sytuacji nie poprawia również uboga oprawa wizualna. I nie mówię już nawet o plastikowych szkieletach rodem ze straganów przed Halloween. Kuriozalnie wygenerowana komputerowo krew tryska to tu, to tam, budząc nie tyle śmiech, co politowanie. Czekałem tylko na dodane w tle wybuchy i końcową planszę z napisem Dziękujemy za uwagę :). Sto tysięcy dolarów budżetu to rzecz jasna niewiele, szczególnie jeśli połowa poszła na zapas miodu, które w kilku niepokojących scenach Kubuś niezgrabnie ładuje do zastygłego w gumowym uśmiechu pyska. 
 


Doceniam natomiast organizację samej scenografii. Otoczenie przedstawiane w niektórych ujęciach wywiera pozytywne wrażenie, choć do dreszczy niepokoju daleko. Mroczny las czy zapadający się obóz Kubusia i Prosiaczka idealnie wpasowują się w konwencję filmu, co muszę przyznać i pochwalić, bo wielu ku temu okazji po seansie bynajmniej nie ma. Jeżeli akurat na ekranie nikt nikogo nie kroi żywcem (ani nie musimy oglądać sztucznych oblicz mrocznych bohaterów) to na Krew i miód patrzy się całkiem przyjemnie. 
 
Chwalę również (nieco niepokojącą) swobodę w realizacji scen mordów. Prosiaczek duszący kobietę łańcuchem to jeszcze nic! Poczekajcie aż zobaczycie jak dawniej jąkający się prosiak związuje dziewczynę i przytrzymuje jej głowę, by Kubuś siedzący za kierownicą samochodu mógł bez większych problemów przejechać po niej jak po dojrzałym arbuzie. Organizowanie polowego prysznica z krwi czy batożenie za pomocą ogona Kłapouchego to elementy oczywiście dziwaczne, ale poniekąd dla nich wybraliśmy ten film, czyż nie? Jednak i tu jeden rabin powie – Mamma mia, dość! - a drugi prychnie z pogardą, bo wypadające gałki oczne to dla niego filmowy chleb powszedni. 
 


Jak się pewnie spodziewacie, całość jest zwyczajnie męcząca, nawet mimo krótszego formatu i kilku ciekawszych momentów. Niespełna półtorej godziny wypełniono tu akcją, pompatycznie ukazywanymi scenami morderstw, ale z drobnymi wyjątkami widz nie uświadczy tu niczego, czego nie widział wcześniej. Banał goni banał, absurd potyka się o absurd, a w całej tej mieszance nieudanego pastiszu krążą doskonale nam znane postaci, które za młodu uwielbialiśmy, a do których teraz mamy poczuć (i najpewniej poczujemy) odrazę, może nawet nienawiść. Głupiutki miś kiedyś chował się przed deszczem, dziś pławi się w deszczu posoki z gardzieli przed chwilą zamordowanej dziewczyny. Szokujący kontrast, prawda? Owszem, na kilka minut wbija w fotel. No ale właśnie - później efekt wow ustępuje miejsca znużeniu. 
 
Po wyjściu z kina rozmyślałem nieco o tym, w jaki sposób najlepiej podejść do najnowszego dzieła Frake-Waterfielda. Do głowy przychodzi mi jedna rada - przed seansem pozbądźcie się wszelkich oczekiwań, bo jeżeli takowe macie, Krew i miód bez zawahania i współczucia zawiedzie Was na każdej płaszczyźnie. To produkcja uciekająca się do najtańszych możliwych rozwiązań, a przy tym podążająca tak wydeptanymi ścieżkami, że ten filmowy Daewoo Matiz toczy się sam, bez szansy na niespodziewane odbicie w innym kierunku. Ktoś tu zapomniał zmienić opony oryginalności, bo te tutaj są już łyse jak kolano. 
 


Puchatek kończy się niespodziewanym cięciem, jakby pracujący przy postprodukcji twórcy podjęli spontaniczną decyzję o fajrancie, tak więc i ja zakończę tę recenzję szybciej, niż pierwotnie planowałem. Bo i pisać nie ma o czym – temat Krwi i miodu można wyczerpać tak szybko, jak szybko wyczerpuje on odbiorcę. Seansu spróbować można, jeżeli chcecie odczuć chwilowy szok, bo najwyraźniej misie nie mają małych rozumków, jeśli tylko chodzi o operowanie młotem budowlanym. Puchatkowi nie udało się jednak uniknąć łatki kina banalnego, a w swych założeniach i rozwiązaniach nadzwyczaj prymitywnego. Przyklejam mu ją z rozmachem i pełnią odwagi, licząc, że przez najbliższe lata nie powróci do kin w ramach sequelu. W praktyce najpewniej będzie jednak zgoła inaczej. Cóż, wszakże box office filmu przedstawia się nad wyraz obiecująco, a w Stumilowym Lesie jest jeszcze mnóstwo głów do ścięcia... 

Ogólna ocena: 2,5/10

Sebastian Sierociński

Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Miłośnik kina, literatury, gier komputerowych i muzyki. Kontakt: sierocinskisebastian00@gmail.com