Kosmicznym statkiem w ostatni rejs - „Strażnicy Galaktyki vol.3” [RECENZJA]
Marvel Entertainment/YouTube.com

Kosmicznym statkiem w ostatni rejs - „Strażnicy Galaktyki vol.3” [RECENZJA]

  • Dodał: Sebastian Sierociński
  • Data publikacji: 05.05.2023, 02:50

Jaki poziom prezentują sobą ostatnie produkcje Marvel Studios - każdy widzi. Nie minę się z prawdą, jeśli stwierdzę, że najnowsze hity ze świata MCU to bezpłciowe wydmuszki, przez które odechciewa się powracać do kin przy okazji superbohaterskich premier. Jakże rozkoszną więc okazała się trzecia odsłona przygód ekipy gwiezdnych szeryfów. James Gunn zabrał nas w ostatnią podróż przez odmęty kosmosu w tradycyjnym stylu. Z odpowiednim namaszczeniem, rozmachem, humorem i klasą, jednocześnie składając głębokie pokłony korzeniom trylogii oraz postaciom, które tę niezwykłą opowieść budowały przez lata. Zapraszam na recenzję widowiska Strażnicy Galaktyki vol.3. 
 
Uznany twórca The Suicide Squad ostatecznie zakończył przygodę z Marvel Studios, na odchodne zuchwałym gestem Kozakiewicza pokazując - tak to się robi. Jak widać wciąż można opowiedzieć historię zaciekawiając widza przez bite 150 minut, poświęcając słuszną ilość czasu zasługującym na to bohaterom, przekazać wcale niegłupią lekcję do wyniesienia dla każdego widza, a przy tym niejako podsumować lata swojej kapitalnej pracy. Postawmy jednak sprawę jasno - ślepo oddanym wielbicielem twórczości tego reżysera absolutnie nie jestem. Ba, w GotG vol.3 nie zdołało uniknąć poważnego potknięcia, a to skrzętnie odnotowałem w pamięci, by wnet przekazać je również Wam. Wciąż jednak umiem docenić kino supebohaterskiepre-endgame'owym stylu i dostrzec filmowy prezent od miłośnika komiksów dla miłośnika komiksów, bo takim dziełem najnowsza produkcja Gunna bez wątpienia jest i za to jak najbardziej należą mu się owacje. 
 


Trzecia odsłona Strażników rozpoczyna się iście sielskim akcentem – przedstawieniem dalszych losów tytułowej ekipy, która po wydarzeniach znanych z Avengers: Endgame robi wszystko, by z wcześniej nieprzyjaznego Knowhere uczynić bezpieczną oazę dla kosmicznych uchodźców z najdalszych rubieży galaktyki. I choć wydaje się, że najgorsze przygody mają już za sobą, wkrótce przyjdzie im stawić czoła jednemu z największych wyzwań w karierze. Oto bowiem ponure żniwa zbiera niełatwa przeszłość Rocketa, a na horyzoncie pojawia się Wielki Ewolucjonista. Rozpoczyna się wyścig z czasem, od którego zależy przyszłość całej grupy. 
 
Fabularnie zwieńczenie trylogii Gunna przedstawia się lepiej niż przyzwoicie. Otrzymujemy logicznie uargumentowaną intrygę, w którą zgrabnie wpleciono retrospekcje związane z przeszłością Rocketa. To duży plus, nie tylko ze względu na ekscytujące dzieje wojowniczego szopa. Usatysfakcjonowani będą bowiem przede wszystkim miłośnicy kina superbohaterskiego z domieszką opowieści obyczajowej (a nawet dramatu!). Dzięki pobocznej opowieści streszczonej w kilkunastu krótkich scenach fabuła nabiera ciekawej głębi, której - przyznaję otwarcie – po tej produkcji się nie spodziewałem. A już na pewno nie po jakimkolwiek z ostatnich dzieł spod dachu Marvel Studios, w których warstwa fabularna sprawia wrażenie niewidocznego suflera do grającego pierwsze skrzypce chaosu na ekranie. A jednak, otrzymaliśmy w istocie ciekawy wątek, który niejednego widza wzruszy do łez. Ciekawe doświadczenie, bo na seansach produkcji Marvel Studios rzadko usłyszy się szlochanie.
 


Zaskakuje również tempo przedstawienia akcji. To jest w pewnym sensie sinusoidalne, z pewną częstotliwością kolejno przyspieszając do szalonych prędkości, by zaraz zwolnić do tempa piątkowego epizodu Na dobre i na złe. O ile takie rozwiązanie nie każdemu przypadnie do gustu, mi odważne wyrwanie się z przetartych szablonów poprowadzenia narracji bynajmniej nie przeszkadzało. Mało tego – Gunn zachował zdrowy balans pomiędzy fragmentami czysto komediowymi, widowiskami ujęciami akcji oraz motywami rodem z antycznej tragedii. Ha, żeby tylko! Nie zabrakło nawet humorystycznego nawiązania do pewnego XVI-wiecznego fresku Michała Anioła.  
 
Zdecydowane ale mogę jednak postawić po znaku głównego antagonisty. Wzorem poprzedniczek z wieloletniego uniwersum GotG vol.3 oferuje nam psychopatycznego złoczyńcę o niepokojącej słabości do eugeniki, ulepszania ras i tworzenia doskonałego świata. Cóż, widzieliśmy to już kilkukrotnie, a mimo wszelkich starań (i niezliczonych groźnych spojrzeń) Chukwudi Iwujiemu nie udało się zbudować prawdziwie druzgocącego złola, na którym skupilibyśmy się dłużej. Niestety, High Evolutionary to jedynie wyblakły bad guy, na którym skupiamy się pomiędzy kolejną sekwencją akcji czy wzruszającym wspomnieniem Rocketa. Szkoda, bo potencjał był niemały, a w ogólnym rozrachunku do dyspozycji oddano nam jedynie marną mieszankę charakterystycznych cech Thanosa i Kanga Zdobywcy.
 


Tę wątłą kreację film wynagradza jednak oprawą wizualną. Bez obaw – graficznych ekskrementów pokroju dryfującej głowy dziecka z Miłości i gromu nie uświadczymy. Strażnicy prezentują się świetnie, a sceny akcji niejednokrotnie wywołają u Was gęsią skórkę. Szczególnie, gdy scenariusz zakłada niczym nieskrępowaną sieczkę kosmitów, w której udział bierze cała ekipa tytułowych gagatków. Wyobraźcie sobie bowiem scenę rzezi w kościele z Kingsman: Tajne służby połączoną z losową sekwencją walki w Johnie Wicku 4, a potem dodajcie do tego swój ulubiony zagraniczny hit z lat 80-90 (Byle nie Never Gonna Give You Up Ricka Astley’a). Oto właśnie to co najlepsze ze Strażników Galaktyki 3. Rzecz jasna nie zabraknie również większej awantury, którą w slangu internetowym potocznie określić można mianem dymów. Czymże byłoby MCU bez eksplodujących planet i zderzeń gigantycznych statków?
 
Oczywiście nie samym mordobiciem człowiek żyje. Spokojnie, amatorzy kosmicznych pejzaży również będą mieli na co popatrzeć, bo nasi bohaterowie odwiedzą nieznane wcześniej rejony galaktyki, przy okazji zahaczając o kilka znajomych miejsc (a nawet łudząco podobną do Ziemi mieścinę zamieszkaną przez... zresztą, sami zobaczycie). A to nie wszystko, bo kamera nie waha się puścić w szalony taniec z dryfującymi w przestrzeni Strażnikami czy potowarzyszyć pędzącemu z niewyobrażalną prędkością Adamowi Warlockowi (swoją drogą to postać równie ciekawa, co komiczna). Wzorem poprzednich odsłon trylogii najnowszy rozdział GotG popisuje się oprawą, hipnotyzując wbitego w fotel widza na długie minuty. Rzecz jasna wszystko to uświetnione słynnymi tytułami przed laty szturmującymi listy przebojów.



Przyznam Wam, że obawiałem się nieco tego filmu, głównie ze względu na osobistą sympatię do postaci Strażników, ale też samej formuły opowieści, która od początku nie trudziła się udając poważną kosmiczną intrygę, ale błyskawicznie skracając dystans między superbohaterem a odbiorcą na sali kinowej. Bohaterowie słuchali ziemskiej klasyki, złoczyńców wodząc za nos nieco żenującym tańcem. Nie byli perfekcyjnymi istotami bez wad, ale postaciami zwyczajnie ludzkimi, o typowo człowieczych problemach, chociażby w relacji z najbliższymi. Zwieńczenie trylogii nie wyłamuje się z utartego schematu i chwała mu za to. Wciąż poruszane są obyczajowe tematy, a Gunn nadal nie zrezygnował z eksploatowania relacji Star-Lorda z Gamorą, która nie pamięta dawnego ukochanego. Czy to dobrze? Cóż, jeden rabin powie tak, drugi... zgodzi się z nim w całej rozciągłości, bo to motyw zaskakująco ludzki i jeszcze bardziej uroczy.
 
Strażnicy Galaktyki vol. 3 to nie kino bez skazy. Dla losowego odbiorcy z ulicy tytuł będzie jedynie porządną produkcją science fiction wypełnioną gadającymi zwierzętami i kosmitami rzucającymi niskiego lotu żarty. Miłośnik franczyzy (a już na pewno wielbiciel GotG) dostrzeże jednak w zwieńczeniu w trylogii tytuł z pełną świadomością powracający do tego, co najbardziej lubiliśmy w Marvel Cinematic Universe. Projekt odważnie i pełnymi garściami czerpiący z korzeni serii (również i tych muzycznych). Film przypominający nam bohaterów z pozoru zapomnianych i dający każdemu z nich choć odrobinę uwagi. Cieszę się mogąc po raz ostatni zobaczyć Michaela Rookera w roli Yondu czy niepowtarzalnego Sylvestra Stallone, który kilkoma prostymi kwestiami wywołuje na mojej twarzy uśmiech. Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce istniała planeta o nazwie Sentyment, a filmowy prom kosmiczny STS - Guardians of the Galaxy zmierza ku niej z prędkością nadświetlną.
 


Nie mówimy żegnaj, a do widzenia - choć z wieloma bohaterami Strażników Galaktyki przyjdzie nam jeszcze zobaczyć się na ekranie, Volume 3 jest, co by nie mówić, swoistym pożegnaniem. Ostateczną rozłąką, której jednak nie skwitują słowa goryczy. Było to bowiem zwieńczenie w glorii i z podniesioną głową. Bez irytującego odcinania kuponów i odgrzewania kotletów smakujących jak opona samochodu, a pełnym szacunku pokłonem. Wyrazem respektu dla bohaterów tej niezwykłej opowieści, ale i obserwującego to wszystko widza, który do kina przyszedł również pożegnać się tak, jak należy - ostatnią, szaloną przygodą, której znacząca większość z nas nie zapomni nigdy. 

Ogólna ocena: 8.5/10

Sebastian Sierociński

Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Miłośnik kina, literatury, gier komputerowych i muzyki. Kontakt: sierocinskisebastian00@gmail.com