Tina Turner (1939-2023) - Pożegnanie Królowej rock and rolla [FELIETON]
HBO/YouTube screenshot

Tina Turner (1939-2023) - Pożegnanie Królowej rock and rolla [FELIETON]

  • Dodał: Jakub Banaszewski
  • Data publikacji: 25.05.2023, 17:49

Wczoraj (24.05) świat obiegła informacja o śmierci legendarnej wokalistki Tiny Turner. Artystka zmarła po długiej chorobie w swoim domu w Szwajcarii. Uważana za Królową rock and rolla, Turner była jedną z najważniejszych i najpopularniejszych piosenkarek w historii. Sprzedała ponad 100 milionów płyt na całym świecie i zdobyła 12 nagród Grammy. Wśród jej największych przebojów są m.in.: The Best, What's Love Got to Do with It, Private Dancer czy niezapomniany motyw z filmu o Jamesie Bondzie GoldenEye.

 

 

W szalonym i pełnym blichtru świecie rock and rolla, to życie zdaje się pisać najwspanialsze scenariusze. Historia muzyki pełna jest inspirujących opowieści, które rozgrzewają serca fanów, podtrzymując w masowej świadomości tlący się wciąż mit twórczej nieśmiertelności. Jednak w panteonie największych rockowych sław, mało która historia ma w sobie tyle inspirującej siły i pasji, co historia życia Tiny Turner. To opowieść pełna upadków i jeszcze większych sukcesów; pragnienia zmiany i odwagi, by te najśmielsze marzenia przekuć we wspaniałą, trwającą dekady karierę. To rozpalająca wyobraźnię historia tego wszystkiego czym jest i czym nigdy nie powinien być rock and roll. Bo nim Tina jednogłośnie okrzyknięta została królową i najbardziej zasłużoną wokalistką gatunku, musiała sama utorować sobie drogę na sam szczyt. Drogę pełną bólu i gorzkiego smaku porażki, bo jej inspiracją, największym przekleństwem i wybawieniem, stały się najtrudniejsze lata i doświadczenia jej życia. I być może właśnie dlatego, gdy już znalazła się wśród największych i mogła dumnie spoglądać na wszystkich z muzycznego piedestału, fani na całym świecie zaufali jej już na zawsze.

 

Nim jednak to się stało Tina – jeszcze jako Anna Mae Bullock – najmłodsza córka pracującego na plantacji rolnika z Tennessee, zafascynowana muzyką, podobnie jak inni czarnoskórzy artyści jej pokolenia, zaczynała od śpiewania muzyki gospel w lokalnych chórach kościelnych, co wkrótce zbliżyło ją do coraz popularniejszego rhythm and bluesa oraz soulu. Przełomem okazało się dostrzeżenie jej talentu przez utalentowanego gitarzystę i lidera rewiowej kapeli Ike’a Turnera, który dał jej imię, które poznał cały świat oraz pierwsze sukcesy, które przyszły w cieniu horroru codzienności. Wszystko jednak magicznie znikało, gdy artystka stawała na scenie, która okazała się jej ucieczką i schronieniem. A na scenie Tina nie miała sobie równych i już wtedy, na samym początku, elektryzowała swoim talentem i wizerunkiem. Zachrypnięty i mocny głos Turner zna dziś cały świat, jednak w latach 60. wokalistka wybijała się przed szereg wielu koleżanek po fachu, a dzięki scenicznej charyzmie i dopracowanej w każdym szczególe choreografii, którą zrewolucjonizowała na zawsze to jak może wyglądać koncert, dreptała po piętach największym gwiazdom tego zdominowanego przez mężczyzn gatunku. Jej energetyczna wersja lekkiego utworu zespołu Creedence Clearwater Revival Proud Mary z 1971 roku stała się nie tylko jednym z jej największych hitów, ale również silnym głosem kobiety, próbującej wyrwać się z jarzma toksycznego związku, na długo przed tym nim ktokolwiek w muzycznym świecie pomyślał o umieszczeniu feministycznego przesłania w rockowym przeboju. Wyprzedzając swoja epokę, sama tkwiła w martwym punkcie, walcząc z uzależnionym od używek i niestroniącym od przemocy domowej mężem i liderem jej zespołu. Nowy rozdział historii jej życia przyniósł 1978 rok, kiedy to ostatecznie rozwiodła się z Turnerem, zostawiając bolesną przeszłość za sobą. Przyszłość jednak nie malowała się w jaskrawych barwach, bo głośny rozwód przystopował rozwijającą się karierę Tiny, która przez kolejne parę lat musiała mierzyć się z odrzuceniem branży i usunięciem się w cień.

 

 

Na powierzchni utrzymał ją wielki opór i niezwykła determinacja. Niekończące się próby, pot i łzy zostawione na scenie, często w coraz mniejszych i mniejszych klubach. Jej największym marzeniem było zostać pierwszą czarnoskórą wokalistką, która będzie mogła wyprzedawać stadiony - miejsca przeznaczone dla największych zespołów, takich jak The Rolling Stones. Pełne stadiony i solowi wokaliści? Niewielu szczęśliwcom się to udało. A kobietom? Wtedy Tina była pierwsza, bo swój cel osiągnęła. Dzięki pomocy przyjaciół powoli znów zaczęło być o niej coraz głośniej. W 1981 roku Rod Stewart zaprosił ją do wspólnego występu w kultowym programie Saturday Night Live, gdzie miliony Amerykanów znów mogły zachwycić się jej talentem. Chwilę później Rolling Stonesi zabrali ją w trasę w roli supportu, z kolei David Bowie zmusił władze swojej wytwórni, by zobaczyli Tinę w jej naturalnym środowisku – na scenie. I gdy w końcu wróciła, nie było już odwrotu. Wielki comeback w wieku 44 lat? Takie rzeczy, nawet dziś, się w tej branży po prostu nie zdarzają. Tina była pierwsza i na szczycie została już do końca.

 

Gdy w 1985 roku wystąpiła na rozdaniu nagród Grammy, świat padł przed nią na kolana. Wykonanie hymnu jej wielkiego powrotu What’s Love Got to Do with It – największego przeboju 1984 roku – było nie tylko podkreśleniem niezależności wokalistki i stemplem najwyższej muzycznej jakości, który przypieczętował jej powrót na szczyt. To symbol wygrania swojego życia na nowo. Pokaz wielkiej siły i determinacji, dzięki którym Turner przekuła swoje porażki w największy sukces. Tego roku Tina zdobyła cztery statuetki, w tym za najlepsze nagranie roku, sygnalizując branży, całemu światu i przede wszystkim sobie, że teraz wszystko jest możliwe. Album Private Dancer rozszedł się w ilości ponad 10 milionów egzemplarzy, a z Tiną chcieli śpiewać wszyscy – niezapomniane duety stworzyła z tak charyzmatycznymi liderami jak Mick Jagger, David Bowie, Bryan Adams czy Eric Clapton. I za każdym razem było słychać, że to oni śpiewają z nią i są na drugim planie. Za ogromnym sukcesem przyszedł też ogromny głód publiczności, by doświadczyć tej jedynej w swoim rodzaju energii na żywo. Przyszły też upragnione stadiony, i to w jakim stylu! Jej solowa trasa z 1987 roku została okrzyknięta jedną z najbardziej dochodowych w historii, a rok później wokalistka ustanowiła rekord Guinnessa, występując przed 180 tysiącami fanów na legendarnej Maracanie.

 



Sen stawał się rzeczywistością, a Tina Turner – jak mało kto w tym muzycznym świecie – zasługiwała na każdy aspekt tego wielkiego sukcesu. Bo w jej historii nie było miejsca na fałsz czy zmęczenie materiału. Tina na scenie była jak dynamit, bez względu na to, czy miała 40 czy 70 lat. Zawsze profesjonalna i do końca w wielkiej, godnej pozazdroszczenia formie. I te nogi… Gdy wróciła, utrzymywała się na szczycie przez kolejne dwie dekady, stając się legendą za życia. Zgodnie z duchem starej szkoły dawania show spod znaku Jamesa Browna – była prawdziwą diwą i gwiazdą, która na pierwszym miejscu stawiała zadowolenie publiczności. Sama stworzyła swoją drogę: otworzyła drzwi i przetarła szlaki dla każdej Whitney Houston, Beyoncé czy Alicii Keys, która pojawiła się po niej, czerpiąc jak najwięcej z najlepszego wzorca scenicznej charyzmy. Zrewolucjonizowała też występy na żywo, spajając taniec i rockowe widowisko z najwyższą muzyczną jakością, tworząc dzisiejszy standard stadionowego show. I zrobiła to nie mając za sobą nazwy żadnego wielkiego zespołu czy twórczego partnera – wszystko sygnowała swoim nazwiskiem. To kariera niepodobna do żadnej innej i dziś już niemożliwa do powtórzenia. Dlatego Tina na zawsze pozostanie simply the best.

Źródło: Tina Turner/Instagram