Foo Fighters - „But Here We Are” [RECENZJA]
Foo Fighters/YouTube screenshot

Foo Fighters - „But Here We Are” [RECENZJA]

  • Dodał: Jakub Banaszewski
  • Data publikacji: 02.06.2023, 16:14

Foo Fighters powraca! Amerykański zespół - dowodzony przez Dave'a Grohla - prezentuje swój jedenasty krążek. But Here We Are jest pierwszym albumem grupy od 1999 roku, na którym nie usłyszymy zmarłego w 2022 roku perkusisty Taylora Hawkinsa. Najnowsza płyta Foo Fighters jest wyjątkowym hołdem dla nieobecnego przyjaciela, próbą uchwycenia miejsca, w którym muzycy obecnie się znajdują oraz obrania kierunku, w którym już bez niego podążą. 

 

 

Kiedy w 2021 roku recenzowałem poprzedni krążek Foo Fighters Medicine at Midnight (recenzja tutaj), wiele osób zadawało sobie pytanie – w jakim momencie jest obecnie zespół. Popularni Foos, którzy osiągnęli już w rockowym świecie wszystko, zdawali w przypływie niesłabnącej popularności podkręcić do maksimum skalę zabawy swoją twórczością i wizerunkiem. Dziesiąty krążek grupy sprzed trzech lat, mimo poruszenia wielu ważnych tematów (profetyczne Waiting On A War) oraz mocnych uderzeń, których nigdy nie może zabraknąć (No Son of Mine), zahaczał wręcz o poprock, sytuując grupę gdzieś między dokonaniami Rolling Stonesów czy Queen z szalonych lat 80. Czego tam zresztą nie było? Koncerty napakowane coraz większą ilością atrakcji, zbliżające się powoli do niekończącego karnawału wrażeń występów spod znaku jakości Bruce’a Springsteena czy blichtru widowisk Kiss. Była groteskowa parodia horroru, w końcu też wątpliwej jakości przeróbki przebojów Bee Gees. Jasne, Foo Fighters to od zawsze, a w ostatnich latach w szczególności, synonim dobrej zabawy, gitarowej beztroski i amerykańskiej wolności ukutej w kanonadzie riffów i mocnych zagrywek. Ale trudno było nie dostrzec, iż zespół być może nie zagubiony, ale mocno niezdecydowany, dobrze się bawiąc błądził po wydeptanych przez siebie ścieżkach rockowego mainstreamu. Wszystko zostało szybko, brutalnie i nagle przerwane w marcu 2022 roku, a jakże – o ironio – na jednym z niekończących się przystanków trasy, mającej być kolejnym triumfem zespołu, świętującego jubileusz na scenie. Śmierć wieloletniego perkusisty zespołu Taylora Hawkinsa, który za zestawem perkusyjnym zostawiał pot, pasję i serducho od 1997 roku, była nie tylko bolesnym nokautem i szybkim sprowadzeniem muzyków do parteru, ale i próbą dla całego zespołu, który zdawał się być nie do zatrzymania.

 

Los nie szczędził liderowi grupy trudnych, testujących jego zmysł przetrwania momentów, które prowadziły go na rozdroże. Grohl, który raz stracił już muzycznego partnera, tym razem stracił też przyjaciela i duchowego brata, który na scenie był jego dopełnieniem. W tym samym roku, chwilę przed tym gdy zespół przygotowywał się do koncertu upamiętniającego Hawkinsa, odeszła też matka Dave’a, która od dziecka była jego największym wsparciem i której zawdzięczał wszystko, co osiągnął. W takich okolicznościach zespół miał dwie opcje – odwiesić gitary na kołek, by złapać jakże potrzebny oddech, bądź zebrać się w sobie i wrócić jeszcze silniejszym. Szczerze, nie podejrzewałbym Foo Fighters o wybór pierwszej drogi, jednak chyba nikt nie spodziewał się też, że druga z tych opcji nastąpi tak szybko. Zostawiając za sobą tragedie, muzycy wyciągnęli z nich jednocześnie najważniejszą z lekcji w całej swojej karierze. Foo Fighters wraca bowiem silniejszy, zwarty i pewniejszy niż kiedykolwiek.

 

Jasne, otwierające album Rescued jest niczym gotowy produkt żywcem wyjęty z generatora piosenek Foo Fighters, ale jednocześnie brzmi jakby mógł powstać zarówno w 2003, jak i 2023 roku – a o to już mało kto w ostatnich latach mógł podejrzewać amerykański zespół. Gdy dodamy do tego kontekst powstania tych wyzwalających słów, wykrzykiwanych pełną mocą przez Dave’a Grohla, dostajemy coś więcej niż tylko energetyczny rockowy singiel. Podobną moc niesie ze sobą jeszcze lepszy, przebojowy w najlepszym tego słowa znaczeniu Under You, pełen oczyszczającej energii, który niczym list do zmarłego kompana, jest świadectwem najpiękniejszej z inspiracji. Pictures of us sharing songs and cigarettes, this is how I'll always picture you – to niemal namacalne uchwycenie wspólnych chwil i żywych stopklatek, które zostaną już tylko wspomnieniami. Zupełnie inną energię ma w sobie prawdopodobnie najbardziej rozbudowany i ambitny utwór w całym dorobku Foo Fighters – monumentalny, ponad dziesięciominutowy The Teacher – gdzie wraz ze zmianami tempa wirują narastające emocje. Kompozycja poświęcona matce Grohla jest niczym rzucone w próżnie pytanie bez odpowiedzi. Nauczyłaś mnie jak oddychać, ale nigdy nie pokazałaś jak powiedzieć żegnaj – jedenasty album Foos to z pewnością bardzo osobista płyta dla wszystkich muzyków, ale trudno nie zauważyć, że to lider, gitarzysta (a także perkusista) i główny kompozytor kapeli przechodząc przez kolejne kompozycje, przekuwa osobistą traumę w muzyczną terapię.

 

A muzycznie to również niezwykle zaskakująca – jak na zespół rockowy aż do trzewi – płyta. Jeśli na albumie Sonic Highways z 2014 roku muzycy odkrywali i tłumaczyli na swoją modłę najlepsze tradycje amerykańskiego rocka, tak tutaj sięgają do źródeł i swoich korzeni. Konfrontując się ze stratą, zespół – a zwłaszcza Grohl – zdaje się wracać do samych początków, gdy w 1995 roku po śmierci Kurta Cobaina łatał świeże rany przy pomocy ostrych riffów, w pojedynkę tworząc to, czym miało stać się Foo Fighters. I takich momentów nie brakuje – oszczędne w środkach Nothing At All, delikatne The Glass czy konretne Hearing Voices – majaczą klimatem solowego dzieła sprzed blisko trzydziestu lat, przywołując najlepsze momenty z pierwszych lat grupy. Tytułowy utwór to z kolei Foo Fighters w najlepszym wydaniu, uderzający w sedno z siłą stadionowego widowiska. Wielce zaskakuje Show Me How, gdzie usłyszeć możemy córkę Grohla – Violet. Utwór zapuszcza się w twórcze rejony, których nigdy nie powiązałbym z Foo Fighters. Gitarowe przestrzenie przywołują na myśl najlepsze shoegaze’owe pejzaże, a wsparcie delikatnego żeńskiego głosu młodej wokalistki przypomina twórczość Slowdive, jednych z najlepszych przedstawicieli tego rozmarzonego gatunku.

 

Producentem krążka po raz kolejny, trzeci raz z rzędu w najnowszym dorobku grupy, jest Greg Kurstin. I choć But Here We Are wyróżnia się na tle niedawnych dokonań zespołu, nietrudno znaleźć też wielu punktów stycznych, zwłaszcza w finałowej części krążka, gdzie stojący za Concrete and Gold oraz Medicine at Midnight producent odpala najcięższe działa, dając upust swoim patetycznym zapędom. Beyond Me skrzętnie rozwija gitarową ścianę dźwięku, która szybuje ku wybuchowej końcówce. Kończący całość, poruszający Rest zamyka jedenasty album Foo Fighters, uderzając – zarazem w sposób głośny i wyciszony – w najbardziej czułe struny twórczej wrażliwości. Muzyczny dysonans jest tu jak najbardziej na miejscu, doskonale oddaje bowiem to, jak pełne sprzeczności i wielu wątpliwości musiały być głowy muzyków, tworzących ten album. Muzyka jest najlepszą terapią, tak przynajmniej zdaje się działać na Dave’a Grohla i resztę zespołu, którzy zamykając w dziesięciu zwartych kompozycjach przejścia ostatnich dwunastu miesięcy, razem z nami – fanami i słuchaczami – uczą się na nowo niełatwej sztuki pożegnania. Z tragedii nie powstała jednak w żadnym wypadku płyta smutna czy mroczna – wręcz przeciwnie: niezwykle podnosząca na duchu, oczyszczająca i kojąca w najlepszym tego słowa znaczeniu. Płyta potrzebna – nam, którzy oczekiwaliśmy na jakikolwiek głos muzyków po wielkiej stracie dla świata rocka – oraz przede wszystkim zespołowi, który w szczery i prawdziwy sposób nauczył się na nowo chodzić, oddychać i pisać wspólnie pierwszy rozdział nowego początku historii Foo Fighters. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.