Z wielką mocą... „Spider-Man: Poprzez multiwersum” [RECENZJA]
Spider-Man: Poprzez Multiwersum/Imdb.com

Z wielką mocą... „Spider-Man: Poprzez multiwersum” [RECENZJA]

  • Dodał: Sebastian Sierociński
  • Data publikacji: 04.06.2023, 01:46

Nieczęsto zdarza mi się sytuacja, w której nie mam pomysłu na wstęp do recenzji. Zazwyczaj od razu na usta cisną mi się mniej lub bardziej celne uwagi i złośliwe docinki. Innym razem chcę czym prędzej przelać na symboliczny papier swoją gorycz po wyjątkowo nieudanym seansie. W przypadku Poprzez multiwersum sprawa przedstawia się zgoła inaczej. Przyznam Wam, że jeszcze rzadszym zjawiskiem jest u mnie przemożna chęć natychmiastowego obejrzenia filmu ponownie, nie bacząc na jego monumentalny, 140-minutowy format. A tym razem tak właśnie było. Mówi się, że nie powinniśmy robić zakupów będąc głodnym, a recenzji pisać jeszcze pod wpływem filmowej ekstazy, ale mimo to zapraszam na recenzję drugiej odsłony pajęczej trylogii i – zaznaczam to od razu – jednej z najlepszych animacji ostatnich lat. 
 
Spider-Man: Poprzez multiwersum kontynuuje opowieść o tytułowym nastolatku obdarzonym niezwykłymi mocami. Młody bohater stara się połączyć życie prywatne z obowiązkami stróża Nowego Jorku, jednak jego problemy w relacjach z rodzicami zdają się nawarstwiać, a on sam wkrótce stanie u progu pierwszego z młodzieńczych kryzysów. Tymczasem w równoległym wymiarze Gwen Stacy nie może pogodzić się ze śmiercią przyjaciela, jednocześnie cierpiąc z powodu dojmującej samotności. Młodzi superbohaterowie nie wiedzą, że wkrótce ich losy połączą się ponownie. Oto bowiem zbliża się największe z dotychczasowych zagrożeń. Być może staną przed wyborem, który na zawsze odmieni światy, jakie znają. 
 


Po seansie debiutującego w 2018 roku Spider-Man Uniwersum byłem święcie przekonany, że w świecie animacji widziałem już wszystko i zdecydowanie nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Cóż, jak bardzo się myliłem. I jednocześnie zadaję sobie retoryczne pytanie – czy zwieńczenie trylogii ponownie mnie czymś zaskoczy? Czy przyszłoroczne Beyond the Spider-Verse chociażby dorówna poprzedniczce rozmachem, głębią i onieśmielającym artyzmem zakrawającym o szaleństwo? 
 
Jeśli bowiem miałbym opisać Wam seans Poprzez multiwersum w możliwie najbardziej plastyczny sposób, użyłbym określenia... trans. Trwająca ponad dwie godziny narkotyczna wizja w ociekających artyzmem alejkach Luwru, z paletą barw, mieszaniną skrajnie odmiennych emocji i kakofonią dźwięków wpływających na zmysły w każdej minucie. Światło, kolor, muzyka, wigor i niczym niestłamszona akcja. To wszystko nieograniczone budżetem czy możliwościami kamery, a jedynie wyobraźnią scenarzystów i rysowników. Wreszcie gdzieś w tle przewija się opowieść, którą chłoniemy z pragnieniem człowieka błąkającego się po pustyni. Rozumiemy ją, angażujemy się i przeżywamy jak własną historię, nawet bez szczególnego wysiłku. 
 


Przez cały seans nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że to, co dostrzegam na ekranie, jest swoistym odbiciem emocji bohaterów. Kolorystyka i styl animacji przeplatają się w tańcu, płynnie przebiegając od pełnej dynamizmu, mieniącej się dziesiątkami barw szaleńczej podróży ponad dachami miasta do surowej, zimnej oprawy przywodzącej na myśl depresyjny teledysk. Twórcy pokusili się na wielokrotne przełamanie tego fasonu, serwując nam wstawki z produkcji aktorskich, animacji o odmiennej kresce czy nawet krótkiej podróży do świata superbohaterów w wersji LEGO. Wszystko to współgra i o dziwo nie męczy, choć wydawałoby się, że długotrwałe obserwowanie takiego kalejdoskopu może przyprawić o ból głowy. 
 
Trudno nie zgodzić się, że sequel przygód Milesa to przede wszystkim audiowizualna podróż do innej galaktyki. Co jednak szczególnie mnie zaskoczyło, to fakt, iż najnowsze dzieło spod dachu Sony wyróżnia głębia fabularna, której przed seansem w żadnym wypadku się nie spodziewałem. Twórcy zdają się sumiennie odrabiać zadania domowe i z całą pieczołowitością naprawiać popełnione przed laty błędy. Poprzez multiwersum to już nie tylko przyprawiająca o gęsią skórkę otoczka barw i dźwięków. Wewnątrz ukrywa się bowiem zaskakująco dojrzała opowieść o ludzkich uczuciach, emocjach i dramatach, z jakimi wielu z nas boryka się na co dzień. Bo przecież z superbohaterskim kinem z reguły nie wiążemy komentarzy na temat samotności, potrzeby zrozumienia i niełatwej relacji rodzica z dzieckiem, którą często spłyca się lub szkodliwie infantylizuje, tak jakby była mniej istotna lub w jakikolwiek sposób odbierała produkcji wartość merytoryczną.  
 


Poprzez multiwersum nie zważa na gatunkowe konwenanse, śmiało przeplatając wizualną podróż w kosmos z umiejętnie rozrysowanym motywem zagubionego nastolatka, porzuconej przez ojca dziewczyny czy tragicznej historii jednego z antagonistów, którego nie sposób pozycjonować jako zupełnie negatywną postać. Mowa tu o kreacji Miguela O’Hary, znanego też jako Spider-Man 2099. Nieoczywisty bohater wzbudza mieszane uczucia, a przy tym przyciąga do ekranu bardziej niż szczerze mówiąc dość szablonowy Plama. Ten okazał się chyba największym (i paradoksalnie jedynym) mankamentem filmu, bo choć uroku odmówić mu nie można, osobiście odrzucił mnie proces, w jakim błyskawicznie przeszedł od niezdarnego bandyty do samozwańczego nemezis głównego protagonisty. Zabieg być może konieczny, ale wytrącający z fantastycznego doświadczenia, jakim jest nurzanie się w barwnym multiwersum i poznawanie na przemian oderwanej od rzeczywistości i przyziemnej ścieżki fabularnej. 
 
Doceniam jednak lekkość w równoległym przybliżeniu wielu wątków i umiejętnym wyważeniu obyczajowego wnętrza, bez którego to filmowe jajko niespodzianka nie bawiłoby tak samo. Bo niemal nic (nie licząc wspomnianego złola) w tej produkcji nie wygląda sztucznie. To szczera, życiowa, a przy tym pełna przyzwoitego humoru opowieść o ludzkiej stronie superbohaterów, z odpowiednią domieszką komiksowego szaleństwa i tonami mrugnięć oka do miłośników franczyzy. Nie brakuje alternatywnych wersji bohaterów, humorystycznych wstawek, niejednokrotnie wywołujących szczery uśmiech czy nawet nawiązań do świata gier, które ucieszą chociażby miłośników Marvel's Spider-Man. Ekranowe easter eggi wyliczać można godzinami i to również jeden z elementów, które tak bawią podczas seansu. 
 


O nowym Spider-Manie mógłbym rozpisywać się jeszcze długo, niemal w nieskończoność chwaląc jego niezwykłą formę i fascynującą łatwość w przekazywaniu tego, czego niejednej produkcji aktorskiej nie udało się przekazać, nawet mimo najszczerszych starań scenarzystów. I zrobiłbym to bez wyrzutów sumienia, bo to właśnie produkcje takie jak ta przypominają, że kino – a szczególnie animacja - wciąż potrafi wprawić w stan oniemienia, a przy tym bawić przedstawicieli kilku pokoleń wstecz. To obraz zuchwale wpisujący się w gusta weteranów MCU, którzy na ekranie wypatrują przede wszystkim bogactwa wizualnego, ale i niedzielnego widza, który nie rozróżnia postaci Milesa od Petera, ale za to chce poznać pewną opowieść i być może zanurzyć się w niej choćby na kilkadziesiąt minut. Pytanie - czego chcieć więcej?
 
Poprzez multiwersum to mała odyseja. Podróż, którą odbywamy w prędkości nadświetlnej, przy okazji odzyskując wiarę w powoli tracący blask film z superbohaterami w roli głównej. Wielowymiarowa ekspedycja ujmująca widza niemal w każdym aspekcie, w stosunkowo krótkim czasie wywołująca radość, ekscytację, żal i smutek. Niełatwo jest więc ubierać tę recenzję w słowa niebędące superlatywami, gdyż wszelkie inne zdają się być nieodpowiednie. A nawet z ich pomocą opisanie tej produkcji jest zadaniem nadzwyczaj wymagającym. Najlepiej samemu udać się do kina i śmiało wyruszyć w tę wędrówkę - zahaczyć o najwyższe budynki Manhattanu, obserwować Nowy Jork głową w dół i urządzić przebieżkę pomiędzy wymiarami...  
 
 
Ogólna ocena: 9,5/10

Sebastian Sierociński

Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Miłośnik kina, literatury, gier komputerowych i muzyki. Kontakt: sierocinskisebastian00@gmail.com