Dziesięć sekund przed apokalipsą. „Oppenheimer” - [RECENZJA]
- Dodał: Sebastian Sierociński
- Data publikacji: 23.07.2023, 11:13
Dziesięć... dziewięć... osiem... siedem... sześć... pięć... cztery... trzy... dwa... jeden...
Odliczanie do wybuchu pierwszej w dziejach bomby atomowej to wręcz idealne pole do klasycznego już budowania napięcia w wykonaniu Christophera Nolana, który z ikonicznymi scenami pokroju dokowania w nagrodzonym Oscarem Interstellarze zdążył już zapisać się w kanonie kinematografii. W Oppenheimerze podobnych ujęć nie brakuje, choć bardziej odpowiednim byłoby stwierdzenie, iż najnowsza produkcja twórcy Dunkierki to jeden wielki koktajl wszystkiego, co najlepsze z suspensu Hitchcocka, topowych filmów biograficznych, a nawet perełek wśród kina grozy. To wszystko i jeszcze więcej zobaczycie podczas seansu (chcąc nie chcąc - trzeba to powiedzieć) nowo debiutującego i największego konkurenta Barbie.
Bo choć o blondwłosej laleczce pierwotnie w tej recenzji pisać nie chciałem, trudno mi oprzeć się przemożnej chęci zachęcenia Was do wybrania się w pierwszej kolejności na nolanowską perełkę, która mimo skrajnie innej narracji i mrocznej oprawy nadal jest projektem wartym uwagi i poświęconego czasu. Trzygodzinny seans poświęcony ojcu bomby atomowej ogłuszy Was hukiem, oślepi blaskiem i przemieli swoim ciężarem. A to tylko pierwsze z serii zalet...
Po trzech latach nieobecności reżyser Incepcji powraca z biografią Roberta Oppenheimera, amerykańskiego naukowca, jednego z prekursorów fizyki kwantowej i przede wszystkim dyrektora naukowego Projektu Manhattan, który przed ośmioma dekadami odmienił losy końcowej fazy II wojny światowej, a w konsekwencji i całego świata. Postać bez wątpienia warta uwagi – a jak pokazuje Nolan, pełna tak wielu płaszczyzn, że prawie 200 minut filmu przemija jak... atomowy rozbłysk.
Porównań do niszczycielskiej siły straszliwej bomby nie sposób żałować. Już dawno nie czułem podobnego niepokoju na sali kinowej, bo choć z seansu Oppenheimera wszyscy wyszli cali i zdrowi, nie zdziwiłbym się, jeżeli wielu widzów (na czele ze mną) czuło wręcz nieznośny stres, jak gdyby siła dwudziestu tysięcy ton trotylu miała ugodzić przez srebrny ekran właśnie w nas. A czemu?
Przede wszystkim - Nolan wciąż nie wychodzi z formy, stawiając w pierwszej kolejności na tempo opowieści. Paradoksalnie, bo przez większość czasu śledzimy głównie dialogi (wolniejsze i spokojniejsze pomiędzy bohaterami oraz pełne napięcia w formie przesłuchania). A jednak Oppenheimer zdaje się pędzić z prędkością nadświetlną, momentami wręcz przytłaczając mocą, z jaką poprowadzono narrację. I choć w kilku fragmentach jest to nieco kuriozalne (niektóre ze scen w pierwszej połowie filmu nie pasują do wzniosłych tonów soundtracku wskazującego na rychłą apokalipsę), tak całość wywiera piorunujące wrażenie i pod koniec pozostawia widza w stanie zbliżonym do psychicznego wyczerpania.
Pochwalić muszę również poziom aktorstwa, który jest bez wątpienia jedną z największych zalet produkcji. W obsadzie nie zabrakło ogólnoświatowych sław z Cililanem Murphym na czele, ale choć odtwórca roli tytułowej dał przyzwoity występ na co najmniej 8/10, to w pamięć zapadły mi kreacje drugoplanowe. Odnotowałem chociażby wspaniałe postaci Florence Pugh, Matta Damona czy Emily Blunt, a sam Robert Downey Junior dopisał do swej filmografii najprawdopodobniej najlepszą rolę w karierze. Scenariusz Oppenheimera pozostawia bowiem aktorom szerokie pole do popisu w ukazywaniu emocji związanych z realizacją Projektu Manhattan czy chociażby wynikające ze społecznego niepokoju i atmosfery przytłoczenia w obliczu wojennego wyścigu zbrojeń i te na ekranie są rzeczywiście widoczne, wręcz namacalne. Zdecydowanie brak tu ról nieprzemyślanych czy choćby nietrafionych – wszystko to działa jak mechanizm szwajcarskiego zegarka albo... amerykańskiej bomby.
Patrzeć jest na co również za sprawą montażu. Liczne retrospekcje regularnie przeplatają się bowiem ze scenami współczesnymi (a więc na kilka lat po II wś) poszczególnych lat życia JRO oraz samego okresu konstruowania bomby. Choć może wydawać się to chaotyczny i mało czytelny sposób przedstawienia akcji, w rzeczywistości bynajmniej taki nie jest. Ścieżkę fabularną poprowadzono w sposób klarowny, a zgubić początkowo może się co najwyżej widz spóźniony na początek seansu. Tym bardziej, że spojrzenia w przeszłość zdecydowano się ukazać w czerni i bieli, co pozwala na szufladkowanie kolejnych ujęć w procesie poznawania całej opowieści.
Spóźniać się jednak nie warto. Film niejednokrotnie wręcz szokuje nas również wizjami z głowy głównego bohatera, a w produkcji nie zabrakło kapitalnych momentów pokroju przedłużającej się grobowej ciszy, wstrzymania oddechu i nagłego cięcia z ogłuszającym hukiem równym eksplozji tysięcy kiloton trotylu. Wszystko to potrafi zszokować równie mocno co upiorne halucynacje z atomowym rozbłyskiem i spopielonymi ciałami rozmówców mężczyzny. Reżyser bawi się tymi fragmentami, przeciągając oczekiwanie niemal w nieskończoność i chwała mu za to, bo podobnych emocji na sali kinowej nie zaznałem już dawno. Całość wieńczy muzyka – tradycyjna dla produkcji Nolana, a więc pełna wzniosłości, niepokoju, idąca w parze z filmowym hukiem i łomotem, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Tym razem zabrakło klasycznych już organów, ale gwarantuję, że i bez No Time for Caution każdy nerw Waszego ciała odczuje Oppenheimera w sposób niepowtarzalny. I choć nie będą to doznania w pełni pozytywne, o seansie nowego Nolana nie zapomnicie jeszcze długo. Z pewnością jest to również film, który będziecie chcieli chłonąć od pierwszej do ostatniej klatki.
Zaskoczę Was jeszcze bardziej, bo choć o audiowizualnej sferze filmu mógłbym rozpisywać się jeszcze długo, uwagę chciałbym skupić na zgoła odmiennej kwestii. Bo widzicie, Oppenheimer nie jest produkcją taką, jak wszystkie. Owszem, przedstawia określoną historię i mimo pozornie chaotycznej formy przedstawienia akcji opowiada ją od punktu A do B, ale to przede wszystkim swego rodzaju rozprawa filozoficzna. Panoramiczne spojrzenie na problem posiadania bomby atomowej, konieczności i warunków jej użycia, a potem stawiania czoła konsekwencjom idącym za jej zastosowaniem. To wszystko ukazane z kilku stron, skrajnie odmiennych perspektyw – nie tylko czysto politycznej, ale i przyziemnej, bardziej osobistej, związanej z rozterkami moralnymi i poczuciem winy pojedynczej jednostki.
Stałem się Śmiercią. Niszczycielem światów - słynnego cytatu ze świętej księgi hinduizmu nie zabrakło również w filmie. Oppenheimer jest świadomy znaczenia tych słów, a poświęcona mu biografia z pełną mocą podsuwa je nam, widzom, którzy niespełna 80 lat później nadal czują ich ciężar oraz niesamowitą presję idącą w parze ze stworzeniem najstraszliwszego wynalazku w dziejach ludzkości. Nie uświadczymy tu amerykańskiego samouwielbienia i typowo biograficznych laurek. Nolan nie boi się ukazywania strachu, niepewności, a momentami i obrzydzenia do owoców własnej pracy, w przeciwny sposób stawiając przed widzem znak z napisem: Co wybrałbyś ty i do czego cię to doprowadzi? Choć przecież ostateczny wynik wojny jest nam doskonale znany. Zamiast zerojedynkowości i czarno-białego ukazania historii otrzymujemy czystą kartę, którą przez te trzy godziny filmu zapisujemy klasyczną łamigłówką z wyborem toru dla wagonika i zwalczaniem zła złem w innej postaci.
Cieszę się, że o najważniejszych wydarzeniach w historii naszego gatunku wciąż można mówić z odpowiednią doniosłością i entuzjazmem, ale z zachowaniem trzeźwego spojrzenia i pełnej samoświadomości. Oppenheimer to kino niezwykłe pod każdym względem - dojrzałe, twardo stąpające po ziemi i sprawnie przeplatające wątki obyczajowe z tym najważniejszym, którego skutki sięgają każdego z nas nawet dziś, po niemalże wieku. Produkcja mówiąca o czymś ponad prostą ambicją i moralnością, a przy tym zniżająca się do ludzkiej opowieści o dramacie życia. Wreszcie film buńczuczny i zaskakująco pewny siebie, bez najmniejszych ustępstw brnący swoją ścieżką, daleko od utartych schematów. Nolanowi znowu się udało. Stworzył kolejny monument, który swoim rozmiarem odznacza się już z linii horyzontu, hipnotyzując każdego swoimi gabarytami, głębią i tą niezwykłą, surowo-niewinną wrażliwością, która w kinematografii jest kamieniem rzadszym niż najrzadszy diament. Czy to największe dzieło tego wybitnego twórcy? Prawdopodobnie tak. Czy z kina wyjdziecie z drżącymi dłońmi i nerwowo bijącym sercem? Jak najbardziej! Ale nie wahajcie się długo, tego seansu nie warto odkładać - w końcu odliczanie trwa...
Ogólna ocena: 9/10
Sebastian Sierociński
Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Miłośnik kina, literatury, gier komputerowych i muzyki. Kontakt: sierocinskisebastian00@gmail.com